Na następny dzień, czuł się okropnie - ledwo wstał z posłania, poczuł przeszywający chłód razem z bólem w klatce piersiowej. Nie był to już na szczęście tak doskwierający ból, jak wczoraj, jednak zdecydowanie utrudniał on skupienie i normalne funkcjonowanie. Poszedł do króla, jak na co dzień, jednak mimo swoich ciężkich prób, nie udało mu się go rozbawić, podobnie jak widowni. Król, wyraźnie zniesmaczony, rozkazał oddelegować błazna i wyrzucić go za mury zamku - "Taki klaun nie jest już nikomu potrzebny." - powiedział dosadnie - "Znajdziemy kolejnego, lepszego." Błazen zrozpaczony nie wiedział, co ze sobą począć. Zaczął płakać - łzy lały się mu litrami przed całą publicznością. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, co robi i poczuł się głupio. Wszyscy się śmiali - nie był to jednak śmiech, jaki chciał u nich wywołać. Oni go po prostu wyśmiewali, szydzili z niego. Błazen zdecydował się jak najszybciej uciec z miejsca zdarzenia, lecz jego choroba mu na to nie pozwalała - mógł jedynie wlec powoli nogami, patrząc, jak wszyscy, których jeszcze niedawno tak rozbawiał, nic nie robili sobie z jego aktualnego stanu. Kiedy znalazł się poza murami, poszedł w jakieś ciche miejsce przy rynsztoku. Próbował zagadywać do przechodniów - mówił im o jego aktualnym stanie, mówił jak okropnie się czuje - ci jednak, rozpoznawali go z zamku, mówili - "Oh, patrzcie! To ten pajac króla!" - i, jak wszyscy inni, brali jego chorobę jako żart. Błazen nigdy nie mógłby się domyślić, że praca, której tak pragnął, może doprowadzić do takiej sytuacji. Jedyne, czego chciał, to wywoływać uśmiech u innych ludzi - chciał sprawiać im przyjemność, lecz ci, którym tak bardzo chciał się oddać, odwrócili się od niego, kiedy tego potrzebował. W tym momencie zdał sobie sprawę, że nienawidzi ludzi. Nikt nigdy go tak naprawdę nie poznał, nie wiedział, kim jest - znali go tylko ze sceny. Wzeszło słońce, a z nowymi promykami światła, nadeszła nadzieja. Znienacka, podszedł do niego pewien mężczyzna - zaoferował mu pomoc, i obiecał, że się nim zaopiekuje. Dla błazna było jednak już za późno. Promyki światła nie docierały do rynsztoka, nie ogrzewały zimnego ciała błazna. Nadzieja nadeszła - lecz najwyraźniej nie dla jego osoby. "Dziękuję" - zdążył jedynie wyszeptać, kiedy choroba dokończyła to, co zaczęła. Zginął w rynsztoku, zmarnowany, brudny, zimny. Lecz może było to to, czego chciał tak naprawdę? Może chciał skończyć to nędzne życie, gdzie tak naprawdę nie istniał? Mężczyzna, który podszedł do niego w jego ostatnich chwilach, był pierwszą osobą która okazała mu szacunek. Po paru dniach, okazało się, że błazen ten rozniósł plagę, która zabrała ze sobą wszystkich, z którymi miał styczność. Król oraz jego podwładni w tym kleryk - wszyscy zginęli, razem z mężczyzną, który zaproponował mu opiekę.
Jaki jest morał tej bajki?
KONIEC :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz