wtorek, 30 października 2018

Mim.

   Pewnego dnia stałem się mimem. Kiedy? Nie mam pojęcia. Jednak jako mim, często występuję przed ludźmi; ci nierzadko śmieją z całych sił, zapewne tylko po to, by ich prawdziwe zamiary nie zostały odkryte. Śmieją się z mojego żartu jedynie dlatego, by nie czuć się innym, by nie być niczym wystający włos ze świetnie ułożonej fryzury i nie mam im tego za złe - w końcu chcą mi się przypodobać; nie chcą wprowadzać niepotrzebnego napięcia między nami szczególnie kiedy nie jest to ich pierwsze i ostatnie przedstawienie, na którym się pojawiają.
   Ja jednak nie widzę w moich czynach nic zabawnego. Mówiąc szczerze - często nie wiem nawet, co dokładnie robię; nie zdaję sobie sprawy z własnych ruchów i zwykle powtarzam te same czynności, które wymyśliłem dawno temu przy różnych publikach, bojąc się zmienić coś w mojej sprawdzonej formule na zadowolenie. Wystawiając moje przedstawienia, zwykle robię je automatycznie, myślami odchodząc od całego zbiorowiska; zostawiając swoje ciało za sobą często analizuję dokładnie każdego widza po kolei - próbuję zobaczyć jego twarz ukrywaną za maską, jaką przykrył swoje "ja" na moje przedstawienie. 
   Przyglądam się jej ze wszystkich stron, obserwując zgrubienia, niedoskonałości, przejaśnienia, kompozycje a nawet to, z jakiego materiału maska została stworzona, próbując domyślić się z czyimi rękami została wykonana - często okazuje się, że właściciel stworzył ją własnym potem i krwi; są jednak dziwne przypadki, gdy człowiek zdaje się nabywać od kogoś czyjąś, jakby nie miał dostatecznej woli i determinacji, by ją ulepić. Choć może miał swoją maskę, lecz ta została roztrzaskana na małe części, a ten byle szybko wziął pierwszą lepszą maskę, którą zauważył, byle nie stać nagi?
   Demaskowanie niektórych jest nieprawdopodobnie łatwe; nie mają zbyt wielu pułapek i zabezpieczeń, na które mógłbym trafić podczas mojego zwiadu - są jednak tacy, którzy bronią się niczym lew broniący swego legowiska, nieczęsto łapiąc mnie podstępem i zaprowadzając w ustronne miejsce by zarżnąć mnie szybko byle tylko nie dojrzeć skrawka ich twarzy.
   Stali bywalcy są nieco uciążliwi; zauważają moje schematy często nudząc się i kręcąc oczyma ze wzgardą chcąc zaalarmować mi, że czas wreszcie przestać się powtarzać i zmienić się; ja jednak ich nie słucham - nie dlatego, gdyż ich nie szanuję, jednak ze względu na mój brak pomysłu i chęci na porzucenie starych instrukcji i wymyślenie nowych. Dlatego wciąż powtarzam te same ruchy, chcąc przypodobać się widzom. Dzięki temu, że przychodzą tak często, jestem w stanie ich dogłębniej przeanalizować; znam teraz ich prawdziwe oblicza - jednak nie czuję w żadnym stopniu poczucia osiągnięcia, wydaje mi się, jakby poznanie ich lepiej nie było niczym specjalnym, nie satysfakcjonuje mnie - jednak wydaje mi się, że to dobrze.
   Będąc mimem, życie jest ciężkie - ciągłe chodzenie w makijażu zdaje się być niczym podnoszenie góry na barkach; wszyscy zamiast widząc ciebie, wpatrują się jednie w piękne szczyty zawsze stojące nad twoją głową, nie zwracając uwagi na twoje cierpienie związane z podnoszeniem niewyobrażanego ciężaru.
   Żyję występami, lecz chciałbym mieć kogoś, dla kogo mógłbym zejść ze sceny i zmyć makijaż. Wiem jednak, iż się to nie stanie, gdyż sam zdaję się skazywać się na te katusze; boję się dać ludziom wejść pod moją maskę, gdyż ci mogą ujrzeć tam moje lustrzane odbicie.
   Potrzebuję zejść ze sceny; nie mogę.

sobota, 27 października 2018

Obserwator.

   Siedzę tu w kącie - zmarnowany; ruch jest mi niczym podniesienie najcięższego worka kamieni.
   Kulę się z zimna myśląc, że pewnego dnia ktoś z was wreszcie mnie dostrzeże; sprawi mi ten zaszczyt i skieruje na moją twarz swoje oblicze, pokazując mi swoją maskę.
   Drżę przez temperaturę? Czy też nie mogę wytrzymać naporu moich myśli? Spoglądam na wasze plecy; wy jednak wciąż zabiegani, obserwujecie ptaki.
   Z drugiej strony - to przecież moja wina; w końcu sam zdecydowałem się tu przyjść. Zostałem jednak do tego zmuszony; temperatura nieznająca litości wyparła mnie z mojego poprzedniego miejsca pobytu.
   Myśląc o tym, czuję się jak balast niepotrzebny temu światu - za to wy przypatrujecie się kwiatom. "Och, spójrz, jaki piękny! Ależ jego liście komponują się w niewyobrażalnie piękną mieszankę barw!" - mówicie sztucznie; nie jest to w końcu rzeczywistość - żyję za ścianą tekstu.
   Skoro żyję za ścianą tekstu, czemu nie pokażę wam więc tego, co znajduje się za kolejną?
   Starzec rozpacza głęboko po swoim zdechłym kocie; płacze długo - dniami, nocami; w końcu przestaje, gdyż odwodnił się - całe pomieszczenie wypełniło się jego łzami. Umiera; czemu? Utopienie? Zginął z odwodnienia? Nie mógł z żadnego z powyższych powodów; w końcu był w stanie wypić wszystko co do kropli - pochodziło to przecież z jego organizmu; tyle, ile wypłynęło, tyle też powinno zmieścić się w jego wnętrzu. Co doprowadziło do jego śmierci?
Kot.
   Skoro poznaliście już prawdę, może wreszcie zwrócicie się ku mojej osobie? Dotkniecie mnie, zrywając kontakt z codziennością?
   Nie zdążycie, gdyż mnie już nie ma - wyparowałem z zimna.

niedziela, 21 października 2018

Ocean.

   Leżę na tratwie; wreszcie wolny, mogę przemierzać bezkresny ocean otwarty tylko dla mnie. Ocean, który przeraża mnie z lekka swoimi rozmiarami - w końcu jest nieskończony - bez początku, ani końca; nie ma swojego domu, bezpiecznego miejsca, za którym może tęsknić, do którego zawsze może wrócić zmęczony po ciężkiej podróży. Nie ma możliwości położyć się spokojnie w łóżku, odpocząć i pozwolić unieść się myślom, rozpłynąć się w nich; może dlatego czuję się mu tak bliski? Może to z tego powodu zdecydowałem się w końcu wypłynąć na jego powierzchnię, zapoznać się z nim bliżej i  stać się najlepszymi przyjaciółmi? 
   Ale przecież mam swój dom; sam zbudowałem jego fundamenty, zebrałem drwa, związałem je ciasno sznurem i usidliłem go niczym dżokej, chcąc szukać nieznanego. To tratwa jest moim domem; jednak nie czuję się do niej przywiązany. Czuję, jakby była to jedynie marna kopia tego, co chciałbym nazywać domem - chcę czegoś więcej. Teraz nie mogę już mieć własnego domu; sam zdecydowałem się nie zawracać. Marna kalka, na której płynę, stała się moim więzieniem; więzieniem, które wybrałem.
   Czy moja decyzja była słuszna? Waham się, gdyż nie pamiętam miejsca, z którego wypłynąłem. Czy był to mój dom? Powinienem za nim tęsknić? A może zdecydowałem się wypłynąć, gdyż nie chciałem go pamiętać - chciałem zapomnieć? Chcąc skupić się na jedynym wspomnieniu, jakie pozostało mi z miejsca, z którego odpłynąłem, zaczyna ono zanikać. Im dłużej o nim myślę, tym mniej szczegółów jestem w stanie sobie przypomnieć; myśli wypływają ze mnie niczym woda chcąca wrócić do oceanu pode mną. Początkowo lała się wolno, kropla po kropli; potem zaczęła upływać siurkiem, z minuty na minutę nabierając rozpędu, teraz jednak czuję, iż powstał istny wodospad; w głowie zostaje mi coraz mniej, i mniej. Odbiłem od brzegu... jakiego brzegu?
   Czy tego właśnie chciałem? Czy sam skazałem się na tą niekończącą tęsknotę? Czuję w końcu tę nostalgię, której tak bardzo pragnąłem. Czy nie marzyłem o niej od czasu, gdy wypłynąłem? Tęsknię za domem, którego nie pamiętam i nie wiem nawet, czy istnieje. Czyż można więc nazwać to uczucie nostalgią biorąc pod uwagę, że nie wiem nawet, czy mam prawo za czymkolwiek tęsknić? Chciałbym, by moje wspomnienia wróciły, jednak istnieje możliwość, że zepsułyby one poczucie posiadania miejsca, do którego tak lęgnę. Mam to, czego chciałem - nadal jednak czuję rozpacz powoli ogarniającą mnie całego. Niewiedza jest przekleństwem, lecz też moją ostatnią deską ratunku.
   Leżę na tratwie, przemierzając ocean, który jest dla mnie niczym wróg; nie mamy ze sobą nic wspólnego, nie czuję już byłego braterstwa, jakie niegdyś nas łączyło. Do końca moich dni zmuszony jestem, by eksplorować wszystkie jego zakątki, targany tęsknotą do miejsca, którego nie znam. Czy kiedyś zapomnę o swoim nieistniejącym domu? Może nieustająca nostalgia będzie przypominać mi o sobie dzień w dzień, póki nie sczeznę gdzieś na środku wód?
   Widzę na horyzoncie wielką falę zbliżającą się w moją stronę; wiem o niej już od dawna, słychać ją przecież z wielu dalekiego dystansu. Nie boję się, gdyż wiem, że nadejdzie czystka, a ja zapomnę. Wpatruję się w ciemne chmury, które zebrały się nade mną od niedawna. Przygotowany na koniec, zamykam oczy. Szum nabiera barw i staje się coraz głośniejszy. Kilka metrów ode mnie - ustaje. Zatrzymał ją ocean. Zrobił to jako przyjaciel, chcący zakopać topór wojenny i zaprzestać waśni, czy może jednak jako wróg, niechcący pozwolić mi odejść tak łatwo od moich myśli? Nieważne, która z opcji jest prawidłowa; wiem, że przemierzał będę ten ocean do czasu, aż drugiemu nie znudzi się moje towarzystwo. 
   Nagle zza horyzontu wyłania się wyspa; najpiękniejszy widok, jakiego doświadczyłem w moim życiu. Oślepia mnie swoim blaskiem; boję się niej. Czy to mój wróg (przyjaciel) podsuwa mi ją sugerując, że wreszcie nie ma ochoty mnie oglądać? Moje zdrętwiałe kończyny nie mają, jak się poruszyć. A może sam nie mam ochoty? Wpatruję się w nią, tocząc batalion w mojej głowie. Przegrywam z myślami. Nie mam jak dopłynąć do brzegu mojego nowego domu. Widzę, jak oddalam się od niej coraz bardziej, i bardziej. Sam wybrałem tę drogę. Nie mogę teraz narzekać. Musiałem zrobić to z jakiegoś powodu, prawda? Może kiedyś go odkryję; teraz jednak muszę jeszcze chwilę odpocząć na powierzchni mojego sztucznego domu. Jeszcze chwilę. Krótką.

wtorek, 9 października 2018

Mój wróg.



Wpadłem w pułapkę.
Nie wiem, jak do tego doszło - w pierwszych chwilach nawet nie zdawałem sobie sprawy; dopiero po dłuższym czasie objąłem umysłem fakt, że nie potrafię się poruszyć - że świat wokół mnie płynie, a ja stoję, zapatrzony - zdezorientowany.
Z początku myślałem, że to coś z moim wzrokiem; moja nieumiejętność, wada; że to nie ja jestem uwięziony, lecz świat.
Jednak zrozumiałem, że to coś więcej; to pułapka.
Obwiniałem się niegdyś za moją głupotę; za to, że dałem się tak łatwo złapać - teraz jednak wiem, że było to nieuniknione; od urodzenia zostałem na to skazany jakimś dziwny trafem, który niektórzy nazywają przeznaczeniem.       
Predestynacja to cios; cios zadany jeszcze przed narodzeniem - jednak jakim prawem niektórzy zdolni są go przetrwać? Co daje im siłę, przy przeć niewzruszenie naprzód, nie oglądając się za siebie? Czy ci wygrani mają jakąkolwiek godność? Nie mogą być dumni; w końcu to nie ich sprawka. To coś zakorzenione w ich głębi - nie do nabycia. Rośnie z nami; z niektórymi jak jabłoń, z innymi niczym pasożyt. Te rozwijają się przy naszym boku, dając nam złudne towarzystwo. Zjadani nie mogą być postrzegani jako gorsi; jest to wręcz ohydne - tak samo rozkwitający nie mogą chełpić się swoim stałym przyjacielem. W takim razie pytam raz jeszcze; kto nadaje nam przywilej, by móc żyć w spokoju? Kto decyduje o klęsce? Czy może jednak świat jest niesprawiedliwy, a ów sprawami zajmuje się kto; nikt?
Jestem sfrustrowany, gdyż wiem, że to wszystko nieprawda. Sam wmawiam sobie kłamstewka o losie, o celu; jednak w głębi duszy wiem, że nie ma to miejsca. Fale takich przemyśleń tworzą powodzie w moim umyśle. Ten powoli nie wytrzymuje tych katastrof; staje się coraz kruchszy, z czasem rozpadając się, powoli robiąc wyrwy. Odpływają one, tworząc wyspy; po czasie pochłania je ocean i stają się jednością z ich oprawcą.
Jednak kto złapał mnie w tę pułapkę? Był to może jakiś zły, pragnący krwi i smutku kłusownik? Szlachetny leśniczy, który z dozgonną wdzięcznością dba o swój kawałek ziemi, a w pułapkę wpadłem całkiem przypadkiem?
Swym oprawcą jestem ja - czaiłem się od wielu dni, podążając za sobą wdzięcznie krok w krok, byleby się nie usłyszeć. Chowałem się po krzakach, czekając na odpowiednią okazję; na to, bym wreszcie się odkrył i dał postrzelić tam, gdzie boli najbardziej. Wpatrywałem się w siebie godzinami - mimo, że znam się podobno w każdym aspekcie, wciąż nie mogłem znaleźć tego punktu. Wahałem się wiele razy myśląc, że to już czas; ten jednak nie nadchodził. Wchodziłem na wieże obserwacyjne, by spojrzeć na spektrum sprawy z nowej perspektywy; nic jednak nie ujrzałem; wciąż nie mogłem się zrozumieć; nie wiedziałem, kiedy powinienem oddać strzał.
Znudziłem się w końcu czekaniem; zdecydowałem się pójść najohydniejszą ze ścieżek; tą, w której honor nie jest mile widziany. Zdecydowałem się na podstęp; wiedziałem, że prędzej, czy później nabiorę się na swoją podpuchę, tym samym będąc własną ofiarą. Teraz, kiedy się już złapałem wiem jednak, że nie robiłem tego namyślnie; robiłem to, by mieć motywację. Choć może zrobiłem to specjalnie - chciałem mieć jakiś pretekst, by ponownie ugrząźć w sytuacji bez wyjścia? Nie wiem.
Stoję więc, zaplątany we własne sidła pośród lasu, który nigdy się nie kończy. Czuję nutkę nostalgii, rozglądając się po jego bujnych liściach, przez które wpada harmonijne światło, nadające temu miejscu pewnego złudnego spokoju; gałęzie drzew łączą jedno z drugim, co sprawia, że każde z nich jest częścią czegoś większego; pewnej społeczności, nawet. W ściółce jak zwykle pełzają miliony zwierząt, których nie jestem w stanie dostrzec, a którym zazdroszczę sielskości i opanowania; nie wiedzą w końcu, jak wygląda świat.
Dostrzegam w końcu kota, który wesoło błąka się po lesie bez celu. Cała sprawa jest o tyle komiczna, że nie jestem w stanie usłyszeć jego pląsów. Widzę, jak macha do mnie ogonem; wtedy przypominam sobie - to on przyprowadził mnie w to miejsce; to on zwiódł mnie w pułapkę. Jednak nie mam mu tego za złe; niech chodzi dalej po świecie w swojej podróży bez celu, zagubiony. Może kiedyś znajdzie swoje miejsce? Dostrzegam nagle, jak odwraca się w moją stronę i spogląda na mnie tęsknym wzrokiem, jakby żegnał się ze mną z głębokim żalem w sercu.

Podchodzi do mnie i liże mnie w rękę.
Jest to ostatnia rzecz, jaką czuję;
Nie stoję już w pułapce.

czwartek, 4 października 2018

Ciemne przejście. [przemiana]

   Będąc kiedyś w parku, zauważyłem pewne małe, ciemne przejście. Nie wiedziałem, dokąd prowadzi - nie było widać drugiego końca - może go nie miało? Może ciągnęło się przez niezliczone kilometry, by w końcu napotkać ścianę? Przy wejściu stali ludzie - ubrani w ciemne stroje, patrzyli się na mnie swoimi przerażającymi, a zarazem kojącymi oczami. Czułem, jak każdy z nich analizował mnie pod każdym względem - ich wzrok wędrował od moich stóp do głowy, zatrzymując się na poszczególnych częściach mojego ciała. Będąc w końcu lekko sfrustrowanym, podszedłem do jednego z nich i zapytałem:
   - Czy macie do mnie jakąś sprawę? - mój głos drżał z lekka, lecz poczucie więzi z tymi ludźmi dodawało mi odrobiny odwagi.
   Ci spojrzeli się jedynie po sobie, jakby zdziwieni, że zdobyłem się, by się do nich odezwać; nie wymówili jednak ani jednego słowa.
   - Jeśli czegoś ode mnie chcecie, wystarczy zapytać - rzekłem, lekko sfrustrowany zachowaniem swoich rozmówców.
   Nie porozumiewali się między sobą, ale domyślałem się, że mogli dogadywać się bez słów na jakimś dziwnym planie istnienia, jakby niemożliwym przeze mnie do osiągnięcia. Emanowała od nich szczególnie mętna atmosfera tajemniczości; stojąc obok, czułem lekki strach.
   Nagle usłyszałem lekki pomruk ze strony jednego z nich, jakby chciał opowiedzieć mi jakąś najciekawszą historię, ale coś mu na to nie pozwalało; niczym niewidzialna obroża zaciskająca się coraz mocniej na jego szyi za każdym razem, gdy ten wypowie słowo. Zdecydowałem się go zmotywować, gdyż miałem dość ich nieprzerwanego wzroku, który obserwował każdy mój ruch.
   - Słuchaj - jeśli chcesz mi coś powiedzieć, to zrób to teraz; wiem, że będziesz tęsknił, gdy odejdę - wiem, że każdy z was będzie. Wasze ciała zaczną powoli się rozkładać, a wy, pogrążeni w smutku nie będziecie mogli cieszyć się już więcej wzajemnym towarzystwem. Myślicie że będziecie stać tu w nieskończoność? Znam was za dobrze. Dlatego musisz teraz przerwać tę
ciszę - ty, który zdecydowałeś się na pierwszy krok; obaj wiemy, że to wasza jedyna szansa. Zrób to, a nie będziecie żałować już tego, co zrobiliś-
   - Zrobiliśmy? - rozległ się donośny, prawie niemożliwy do zrozumienia
głos. - Chyba nie myślisz, że to z naszej winy stoimy tu, porzuceni wśród drzew? Czy tobie naprawdę wydawało się, że przyszliśmy tutaj z własnej woli? To nasze więzienie; więzienie, w którym sam nas umieściłeś z trwogi i żalu. A teraz, gdy się odezwałem, wypuść nas wreszcie. Czy jesteś w stanie to zrobić? Czy uda ci się? Czy poświęcisz się, by to zrobić?
   - Nie chcę tego robić, lecz muszę - odparłem ze wzmożonym gniewem. - Nie traktujcie tego jednak jako aktu przyjaźni; robię to, gdyż tak podpowiedziało mi serce.
   Wszyscy rozstąpili się, by ukazać mi przejście, którego dotychczas nie byłem w stanie dostrzec. Postawiony był mi wybór; mogłem wejść do wcześniej widzianej przeze mnie dziury prowadzącej ku nieznanemu, bądź wybrać alternatywną ścieżkę; ścieżkę zapomnienia, szarości.

Nie wiem dokładnie, co mną kierowało by wybrać tę trudniejszą.

   Wszedłem więc do niej, tym samym kończąc pewien epizod. Błąkałem się po niekończących korytarzach, gdyż jak się okazało, ścieżka nie była prosta; miała wiele zakrętów. Nie widziałem nic -  chodziłem w ciemności, macając ściany, które zapadały się pod moim dotykiem, raz schodziłem w dół, a raz czułem, jakbym wspinał się pod wysoką górę - nie miałem przewodnika, który mógłby mi pomóc. Nie miałem nikogo. 
   Nie wiem, jak długo byłem na ścieżce, lecz w końcu wyszedłem. Nie wiem, czy opuściłem ją z dobrej strony, gdyż jedyne, co widziałem, to wielka pustynia; może zawróciłem się do parku, z którego przyszedłem, a byłem tam tak długo, że wszystkie drzewa już wymarły i pozostał jedynie piach? Nie jestem w stanie stwierdzić. Nie widziałem nic w zasięgu swojego wzroku, więc zacząłem chodzić, szukając rzeczy, których nigdy nie dotknę, wydarzeń, które nigdy się nie wydarzą i ludzi, których nigdy nie poznam. Do teraz błąkam się po pustyni. Czuję, jakbym był jeszcze w labiryncie, z którego domniemanie udało mi się uciec. Nie wiem, dokąd idę, ani czy gdzieś dojdę. I martwi mnie to niezmiernie. Czuję, że zmieniłem się, odkąd dokonałem wyboru. Żałuję go.