poniedziałek, 18 listopada 2019

Dom.

budując dom
myślisz o nim:
solidny
wytrzymały
sumienny

to twoje ręce nadały mu fundamenty
to twoje ręce nadały mu kształt

stajesz się jego przyjacielem;
on - częścią twej rodziny
nie jesteś bowiem jego właścicielem;
choć został ulepiony z twojej gliny

z czasem
ten zaczyna:
blednąć
słabnąć
gasnąć

ty desperacko próbujesz oświetlić go swym promieniem-
którego ten nie dostrzega.

nie chcesz go opuszczać lecz musisz;
jego ściany poczęły już pękać
ty wzmagasz się i smucisz-
poczynasz klękać
i rozpaczasz.

następnego dnia 
słońce wzejdzie nad horyzont
gdzie się podziejesz? gdzie się udasz?
z przerażeniem spoglądasz w niebo, rozmyślając.

Podróż

   Idę ścieżką, która prowadzi mnie do miejsca wyższego niż najwyższe góry; którego szczyt wznosi się daleko ponad gęste chmury mojej wyobraźni, które otaczają go swoją mleczną barwą niczym zupa mleczna gotowana przez wielkiego potwora zataczającego ogromne koła swoim wielkim wiosłem jednocześnie mieszając tę przedziwną miksturę.
   Potwór ten wydaje się być głęboko zamyślony w swojej czynności - a może rozmyśla nad tym, jaki jest sens wykonywania w kółko tej samej czynności? Czy to mieszanie nie przyniesie zamierzonego efektu? Jego zupa nie wyjdzie taka, jak powinna? Kremowa, ciemna ze szczyptą pikanterii, jaką wniosłyby pioruny rozczapierzone po całej masie, która skraplałaby się w dół, tworząc u stepów góry powódź zabierającą ze sobą miliony ofiar w postaci kukieł, którymi steruje drugą ręką; w końcu to jego mały plac zabaw; nic szczególnego do zamartwiania się i zawracania sobie głowy.
   Idę ścieżką, która wiedzie tam, gdzie nie zachodzę nigdy, gdy znajduję się w pobliżu tego miejsca. Mój cel wydaje się niemożliwy, co jest nie do zniesienia znając moją naturę. A jednak - wszystko wydaje się takie ogromne i przerastające mnie pod każdym względem. Gąszcza, przy których wydaje się jak mrówka i pomiędzy którymi muszę przecinać, ranią mnie przy każdym kontakcie swoimi ostrymi jak brzytwa kolcami, jakby były rękami osoby desperacko szukającej bliskości, lecz nigdy niepotrafiącej znaleźć ukojenia. Z tyłu, na karku, ciągle czuję wzrok tej wielkiej istoty znad góry, która zawsze czuwa, czy idę w odpowiednim kierunku; co jednak stanie się, gdy skroczę ze ścieżki.
   Wszędzie gdzie się nie spojrzę, osacza mnie ta zielonkawa barwa, która roztacza się daleko poza moje pole widzenia; czuję, jakby co chwilę się materializowała tylko po to, by w następnej sekundzie wsiąknąć we mnie i wypełnić całego, a potem opuścić moje ciało niczym nieproszony gość - jakbym nie był tą osobą, której szukała.
   W końcu napotykam stary, najprawdopodobniej opuszczony budynek - ruinę, przez której okna dobywa się światło bez źródła, obrośnięty zgniłą zielenią, zapuszczony. Jego pęknięte kamienne ściany tworzyły dwa pokoje oddzielone grubym, obskurnym zamurowaniem; jeden z pokojów całkowicie ciemny, drugi zaś przejrzysty - oba jednak w pełni puste, jakby ktoś przyszedł tu kiedyś i ukradł całą ich zawartość. Idę wgłąb, aby rozejrzeć się po wnętrzu, gdy zza rogu wyskakuje On.

                                                                               ***

   Lis był mały, nie większy od mojej prawej łydki; był młody, a jego sierść mieniła się w świetle. Nigdy nie sądziłem, że zobaczę kiedykolwiek tak piękne zwierzę. Jego ogon, falujący na grzbiecie wyglądał niczym flaga, którą macha generał, chcąc poddać się wrogiej armii, oszczędzając swoich ludzi. Podbiegł do mnie, witając swoją ucieszoną kitą i zapiszczał wysokim głosem chcąc zabrać mnie w podróż. Począłem więc iść za nim krok w krok, nie bacząc na to, co było przede mną - widziałem jedynie kitę, poruszaną na wietrze.
   Idąc już latami zdążyłem zauważyć, że był to błąd; podążam jednak dalej, błądząc ciągle tymi samymi ścieżkami razem z moim przewodnikiem, który jak się zdaje nie nauczył się niczego w naszej przeprawie i dalej zamierzał oszukiwać mnie odnośnie swojej znajomości drogi, co bardzo mnie wzburzyło i zdecydowałem się zmiażdżyć jego głowę pod moją ciężką podeszwą; myślałem nad tym od jakiegoś czasu, ale nie chciałem zabrudzić swoich butów, które i tak są już w kiepskim stanie biorąc uwagę ilość moich dawnych przyjaciół. Spoglądam w górę tylko po to, by zauważyć, że ręka Potwora Mieszającego Zupę zmierza w moim kierunku, by sięgnąć po kolejną przyprawę do swojej zupy. Opuszkiem opuszka opuszka palca zabiera ze sobą resztki lisa i wkłada jego już rozkładające się ciało do garnka.
   "Cóż za dziwna historia" - myślę sobie, po czym idę dalej wgłąb lasu w nadziei znalezienia wyjścia...
.
.
.
...Które znajduje się za następnym rogiem! Moja ofiara nie była w takim razie konieczna - potrzebowałem poczekać jeszcze tylko parę chwil, by znaleźć wyjście. No cóż! Wielka szkoda. Napotykam wielką pustynię; czuję pewne uczucie deja vu pod moją skórą, ale staram się ignorować, prąc tym samym przed siebie. Jednak nie na długo; wpadam w studnię. "Jakim, kurwa, cudem na środku pustyni znajduje się studnia?" - zadaję sobie nagle pytanie. Studnia jednak jest pusta, co oczywiście nie jest niespodzianką, a na jej dnie znajduje się klapa.
   Pod nią - drabina. Drabina, która wydaje się wręcz nieskończona; ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
 bez końca
Cóż - jak się okazuje, jedynie metaforycznie, gdyż koniec ten w końcu nadchodzi.

   Znajduję się na plaży małej wyspy; dookoła mnie nie ma nic, oprócz morza - powróciłem do domu. Drabina zniknęła; wraz z nią jedyna droga ucieczki; jestem tu tylko i wyłącznie ja. Może kiedyś znów wyruszę w podróż? Może tego czasu się nie doczekam? Czy w ogóle tego chcę?