wtorek, 25 grudnia 2018

Pożar.

   Stojąc we framudze drzwi, uwięziony między dwiema stronami, spoglądam roztargniony to w lewo, to w prawo szukając jakiegokolwiek sensu w moich dziwnych obrotach. Nie wiem, czy moje czynności niosą ze sobą jakieś przesłanki - robię to, bo tego chcę. Dlatego, gdyż czuję w sobie wzburzony gniew; nie jest on jednak kierowany w konkretną stronę - atakuje on wszystkich wokół, a jego największą ofiarą jestem ja.
   Czuję, jak parzy mnie od środka, promieniując swoimi płomieniami po całym moim ciele. Jest niczym podpalone pole przez nieznanego nikomu sprawcę; chciałbym móc go znaleźć, by mieć kogo osądzać, jednak nie mogę takowego odszukać. Może jestem nim ja? Sam powinienem wszcząć proces przeciw własnej egzystencji? Wiem jednak, że nie skończyłoby się to dobrze. Ze względu na to, kontynuuję moje poszukiwania wykreślając z listy każdą znaną mi osobę - "W końcu nie może to być jego wina" - wmawiam sobie, odgórnie oceniając każdego, kogo tylko napotka mój wzrok.
   Nagle za ramię łapiesz mnie ty - twój dotyk patrzy mnie jeszcze bardziej, a twój wzrok niby kojący jest dla mnie niczym młot. Obejmujesz mnie, dając mi złudne poczucie bezpieczeństwa - po chwili jednak zaczynasz bić mnie po twarzy, jakbym zasługiwał na swój los. Nie liczysz się z moim cierpieniem - pragniesz jedynie wyładować swoją frustrację moją osobą. Nie zastanawiasz się nad tym, co myślę; posyłasz raz za razem, przyszpilając mnie coraz bardziej do podłogi.
   Odwracasz się w końcu, chcąc odejść; ja ci na to nie pozwalam - przytrzymują twą nogę, skulony i zaczynam tulić ją żałośnie, niczym skomlejący pies widzący swojego właściciela po długiej rozłące. Nie czuję jednak upokorzenia; wiem, że jest to moja strefa bez zmartwień; nieważne, ile cierpienia mnie ona kosztuje.
   Poczynasz swoją znaną mi już przemowę: "Zbłaźniłeś się - jednak nie tylko przede mną; zrobiłeś to znowu przed wszystkimi wrogami i przyjaciółmi, nic nie robiąc sobie z konsekwencji swojego czynu. Jak mogłeś tak nisko upaść? Czy twoja matka nie nacierpiała się już wystarczająco, wychowując kogoś takiego jak ty? Dziwię się, że wytrwała z tobą, póki jej nie zabiłeś". Nie dotyka mnie jednak już ona w żadnym stopniu; jestem przyzwyczajony do rozczarowywania samego siebie, więc brak akceptacji z twojej strony nie ma już nawet gdzie mnie ugodzić.
   Chcę ci odpowiedzieć, lecz widząc twój wyraz twarzy wiem, że nic to nie da; otwieram jednak usta z myślą, że moje słowa pocieszą mnie samego. Zamiast słów jednak, słyszę długi, donośny dźwięk zagłuszający dotychczasową ciszę. Ty zakrywasz uszy; nie chcesz słyszeć tego, co mam do powiedzenia? Czy może po prostu dźwięk jest dla ciebie zbyt przytłaczający?
   Odwracasz się szybko na pięcie, strzepujesz mnie z siebie i zaczynasz biec, nie oglądając się na mnie; nie mogę zobaczyć nawet wyrazu twojej twarzy - nie chcesz, by moim ostatnim wspomnieniem była gorycz wymalowana z przodu twojej głowy.
   Kiedy odchodzisz, płomień staje się coraz boleśniejszy; teraz jest to istny pożar, pożerający całe lasy. W tym przypadku jednak, lasem jestem ja, gdyż spala on powoli moje ciepłoczerwone pióra. Nadaje on im blasku; lecz jedynie na chwilę, gdyż nie trwają one długo pod naporem płomieni. Po chwili nie ma mnie już całego; zginąłem pożarty przez samego siebie.

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Ladacznica.

   Jestem prostytutką; nie potrzebuję jednak pieniędzy - same do mnie przychodzą. Nie chcę również zaspokoić swoich potrzeb seksualnych; od dawna ich nie czuję. Wstąpiłem w szeregi z myślą, że ktoś wreszcie będzie mnie potrzebował; wreszcie stanę się czyimś powietrzem, bez którego ten nie będzie mógł żyć; uzależni się ode mnie - będzie musiał widzieć mnie dzień w dzień, noc w noc, dając mi tak upragnioną uwagę.
   Jednak teraz spotkałem się z fatalną rzeczywistością; nikt mnie nie chce. Nie wystarczam nikomu. Moje oczy są nieodpowiednie. Moje usta zbyt małe. Moje rzęsy za długie. Nie spełniam oczekiwań ani jednej osoby; jestem zbyt przeciętny - jednak każdy oprócz mnie wydaje się być ideałem. Uśmiechają się każdemu bezprecedensowo w twarz, nie kryjąc przy tym swoich nikczemnych zamiarów - druga strona zdaje sobie sprawę, że jest ofiarą kłamstwa; jednak przymyka na to oko, brnąc dalej w dziwną relację między nimi. Nieczęsto zdarza się jednak, że któraś strona konfliktu traci nad sobą panowanie i zaczyna wrzeszczeć i wierzgać - uderza swojego przeciwnika otwartą dłonią tylko po to, by chwilę potem spojrzeć na twarz pokrzywdzonego i ujrzeć na niej rysujące się przeprosiny - za co? Tego nie jestem w stanie dociec.
   Ja nie potrafię kłamać - przynajmniej nie w tej sferze. Nie mam pojęcia, jak inni mogą nakładać na siebie takie maski, a następnie zdejmować je powoli podstępem ukazując swoją prawdziwą naturę. Chciałbym mieć tą zdolność. Nie mam jednak pojęcia, czy moja maska w ogóle istnieje.
   Dlatego kontynuuję bycie ladacznicą; pukam od drzwi do drzwi szukając atencji; chcę być zauważony. Kiedy ktoś otwiera mi swoje wejście, natychmiast staram się ukazać z najlepszej strony - jednak nigdy się to nie udaje. Ze względu na to, łatwo się płoszę i uciekam z podkulonym ogonem do następnego domostwa, które będzie w stanie przyjąć moje niedoskonałości. Czasami robię nawet jakieś sztuczne zbiorowisko na ulicy, byleby ktokolwiek mnie dostrzegł - byle zaklaskał raz, czy dwa; stanął na chwilę i spojrzał w moją stronę. Gdyż pod moją maską jest naprawdę samotnie.
   Szukam odpowiedniego miejsca by zrzucić swój balast. Do tego czasu pozostanę ladacznicą na uwagę.

niedziela, 23 grudnia 2018

Wtargnięcie.

   Siedzę w swoim domu spokojnie rozkoszując się ciepłą herbatą z cytryną, kojącą moje zbolałe ciało; czuję, jak płyn wlewa się w moje wnętrze spokojnie, napełniając mnie słodyczą i niewyobrażalną błogością. Dawno nie czułem takiego ukojenia - na pewno nie od tego wydarzenia; wydarzenia, którego nie zamierzam przytaczać, gdyż boli mnie ono niewyobrażalnie; jest niczym kot, który wbił swój pazur w moją skórę i z każdym moim ruchem, każdą aktywnością irytuje się coraz bardziej, wiercąc się na moich plecach, rozrywając skórę na coraz to większe strzępy.
   W jednym z rogów, w moim kominku, ciepły płomień ogrzewa pokój tańcząc dziwnie nie do rytmu, jakby burząc wcześniejszy spokój; macha swoimi kończynami na wszelkie strony udając, że zna się na swoim fachu, jedynie okłamując samego siebie - czy robi to ze względu na swoje problemy? A może jednak chce przypodobać się komuś innemu, ukazując mu swoje alogiczne ruchy? 
   Mimo wszechogarniającej beztroski gdzieś pod spodem głęboko zakopany jest wylewający się z nicości lęk; przeświadczenie, że w jednej ze ścian uwięzione jest ludzkie ciało rozkładające się, wtapiające się wręcz w nikomu niewinne fundamenty, czekające jedynie na odpowiednią okazję, by ukazać się swojej ofierze i razem z nią zniknąć z tego świata; zrównać się z ziemią. Bezustannie czuję jego mrożący krew w żyłach namiętny wzrok szukający akceptacji i pomocy wyjścia z sytuacji, w której znalazł się nieboszczyk. Czy stał będzie uwięziony między dwoma światami w nieskończoność? Może odpuści w końcu, oddając się pustce? 
   Wstaję powoli, nie chcąc wzbudzać furii u siedzącego teraz na moim ramieniu kota i podchodzę do okna chcąc wyjrzeć na rozlegającą się nicość otaczającą mój dom; widzę prostą linię horyzontu, która oddziela raj od ziemi i niedające się objąć umysłem hektary niczego. Zerkam na słońce, które szczęśliwie obserwuje mnie i przytula swoimi promykami w przyjacielskim uścisku, lekko zmęczone już moim towarzystwem. 
   W następnej chwili jednak, widzę nieznajome mi osoby na moim ogrodzie. Widzę, jak stoją tam nie ruszając się nawet o milimetr; wyglądają jak manekiny postawione tam tylko po to, by mnie wystraszyć. Obrócone są ku mojemu szczęściu w stronę pustkowi, więc nie są w stanie mnie dojrzeć. W ich sylwetkach jednak czuję pewien rozlegający się niepokój; nawet kot przestaje ruszać swoim ogonem, wyraźnie spłoszony ich obecnością - ogień również zaprzestał swojej choreografii. Od razu jednak, gdy zaczynam analizować ich głębiej, ruszają się - mi jednak udaje się schylić na tyle szybko, by nie udało im się ujrzeć mnie stojącego w oknie i próbującego rozwiązać ich zagadkę.
   Klęczę oparty o niską ścianę zaraz pod parapetem, przerażony. Oddycham szybko i płytko, wyraźnie zestresowany wtargnięciem na moją posesję. Kim są ci ludzie? Czy nadal tam stoją? Czy może jest to jedynie wytwór mojej paranoicznej wyobraźni? Nie znam nawet ich dokładnej liczby - jest ona jednak na tyle niebezpieczna, bym miał podstawy do obaw. Nie wiem co zrobić. Na pewno nie wyjdę do nich na otwartą przestrzeń, by mogli mnie z łatwością dostać żywcem. Co, jeśli idą właśnie w moim kierunku z morderczym wzrokiem w ich oczach? Muszę działać szybko. Jednak nie wiem co mam zrobić! Zamknąć drzwi? Może je zabarykadować? Czy ja słyszę zbliżające się kroki? A może wystarczy to jedynie przeczekać, może są tu na chwilę, przejściowo? Czemu w takim razie byli w moim ogrodzie? Nie wiem, jak mam ich stąd wygonić. Jest to jednak moja posesja, to ja nią władam! Ale jest ich zdecydowanie za dużo, bym miał jakiekolwiek szanse - w takim razie co świadczy o tym, że to, gdzie stoję należy do mnie? Nic nie jest w stanie mnie przecież teraz uratować oprócz mnie samego. 
   Spoglądam w górę i widzę promyki jasnego światła przedzierające się przez  okno. Ogień nie pali się już w kominku. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że prócz krzesła nie ma w domu nic. Jest to pusty pokój. Jeden, duży, lecz beznamiętny pokój nieposiadający nic na swoją obronę. Duża, otwarta przestrzeń, a w niej ja. Sam. 
   Nie zależy mi już na tym pokoju. Wstaję, strzepując kota z siebie i wyglądam za okno, obojętnie. Nie ma tam nikogo. Tak, jak myślałem. Czy ktokolwiek tam w ogóle był? Czy to mój umysł chciał uświadomić mi moją rozpacz? A może to świat wystawił mnie na test? Jak zwykle, nie znam odpowiedzi na swoje pytania; będę miał jednak dużo czasu, by nad nimi rozmyślać, gdyż wybieram się na długą wędrówkę; wędrówkę w nieznane mi pustkowia. Przestępuję przez próg niczyich drzwi i zmierzam przed siebie z nową nadzieją.

czwartek, 13 grudnia 2018

Człowiek siedzący w kącie i piszący wiersze o śmierci.

   Mieszkam na wyjątkowo mało ruchliwej ulicy; jest to jedna z tych alejek które znajdują się w każdym mieście, lecz nikt o nich nie słyszał - ulice-duchy. Przechadza się po niej jednak wyjątkowo mało osób, nawet na miejsce takie, jak to; rzadko kiedy mogę zobaczyć twarz innego człowieka i przywitać go miłym gestem. Nawet jeśli nadarzy się taka okazja, to druga strona często ignoruje moje szukające kontaktu spojrzenie i odwraca wzrok, jakby nic między nami nie zaszło.
   Z tego powodu, idąc ciasną ścieżką, jedyną w moim miejscu zamieszkania, często wpatruję się w małe, graniczące ze sobą kamienice tworzące jeden, spójny i symetryczny szereg - jest to dość monotonne i mówiąc szczerze; zaczęło nudzić mi się już po którymś spacerze, aczkolwiek nie miałem nic innego do roboty, więc zagłębiałem się w tę dziwną rutynę, która wciągała mnie coraz wnikliwiej w swoje progi, jakby samotna; szukając przyjaciół w przechodniach i zapraszając ich na herbatę do jej abstrakcyjnego świata.
   Niestety, zapewne jak wszyscy - odmawiałem wizyty i odwracałem w końcu wzrok, chcąc oderwać go, uwięzionego w jednym punkcie; przyszpilonego rękami niewidzialnej siły zwanej myślami. Są one moim jedynym towarzyszem w przechadzkach po tej klaustrofobicznej alei, podążającym za mną nawet w miejsca, do których nie mają wstępu.
   Pewnego dnia jednak - był to z tego, co pamiętam wczesny ranek - jak zawsze ubrałem się, i poszedłem w bezcelową podróż po chodniku. Idąc, wyczułem dziwną atmosferę unoszącą się w powietrzu, zagęszczającą je w do tego poziomu, że znacząco utrudniała mi ona oddychanie. Szedłem, zaniepokojony ingerencją dziwnych sił w mój codzienny spacer i przyśpieszyłem kroku, chcąc uciec z miejsca emanacji. Jak się okazało jednak, im dalej w las, tym więcej drzew; aura podążała za mną krok w krok, najwidoczniej coraz bardziej irytując się, gdyż w końcu niezrozumiałe wibracje wszczęły swoje tańce na mojej skórze, jeżąc włos na karku - wyczuwałem straszliwą obecność gdzieś w pobliżu, czułem oczy świdrujące każdy mój ruch. Wtedy, jakby instynktownie obróciłem się w lewo i zobaczyłem go.
   W kącie, na końcu mojej ulicy siedział skulony człowiek, trzymający w dłoniach czarny notatnik. Jednak nie wyglądał on człowieczo - wygięty był w dziwnej pozycji, która przypominała coś na pograniczu kucania i przysiadu - był niezwykle chudy i blady jak kartka papieru z jego notatnika. Głowa zdecydowanie nieproporcjonalna do reszty ciała - swoją wielkością psuła zakreślającą się kompozycję tworzoną przez jego brzuch, nogi i ręce. Wybałuszone, puste oczy zajmowały znaczną część twarzy i wpatrywały się we mnie w przerażeniu nie ruszając się na inne strony, jakbym odkrył jego największy sekret. Włosy (a raczej ich strzępki) do ramion pokrywały jego głowę nadając jej kwadratowego kształtu; na jego twarzy nie malowała się żadna emocja. Brzuch zaś ukazywał liczne żebra nienaturalnie wystające poza szereg - po przerwach między nimi można było wywnioskować, że brakowało paru.
   Czy to stworzenie, które zatraciło swoje człowieczeństwo stało tam od zawsze? Jeśli tak, to jakim cudem nigdy wcześniej go nie dostrzegłem? - począłem się zastanawiać, złudnie szukając odpowiedzi, które wiedziałem, że nie nadejdą. Stałem tam, wymieniając kontakt wzrokowy przez dobre parę minut - nie wiedziałem bowiem, co mam zrobić. Czy powinienem go zignorować? Może podejść i pomóc temu bezbronnemu biedakowi? Jednak coś w środku mówiło mi, że nie jest to coś, czym powinienem się przejmować. Bałem się go; wyglądał doprawdy przerażająco.
   Kiedy zacząłem iść w stronę swojego mieszkania, ten wyjął swój notatnik i zaczął w nim coś zapisywać; nie domyślałem się nawet, co, ani w jaki sposób jego chude ręce są w stanie pracować, a co dopiero pisać - wyglądał, jakby był stworzony do swojej pracy. Postanowiłem to zignorować, i zacząłem iść - atmosfera jednak nie ustawała i towarzyszyła mi na drodze do mojego domu, jakby odprowadzając mnie pod moje drzwi, niczym starego przyjaciela.
   Od tego momentu widywałem go codziennie - wypełniał pustkę po moim starym znajomym rutynie, którego tak często odrzucałem - zdałem sobie sprawę, że nie doceniałem jego zaproszeń. Zamiast patrzeć w górę, oglądałem teraz dół zamieszkany przez tę abominację, która przypominała człowieka. Z każdym razem wstrząsał mną z taką samą siłą - nigdy nie byłem w stanie się do niego przyzwyczaić, tak samo, jak do aury niepokoju, która otaczała jego obecność. Za każdym razem, kiedy się zbliżałem, zamykał swój zeszyt, jakby zawstydzony i wpatrywał się we mnie, świdrując mnie swoim dogłębnym wzrokiem, który gdzieś w środku, głęboko za tymi warstwami strachu posiadał w sobie tęsknotę; za czym mogła tęsknić ta istota? Nie mam pojęcia.
   Dzisiaj na moim wieczornym spacerze stał się cud; wyparował. Nie było go. Nie istniał. Zniknął. Skończył swoją mierną egzystencję, zostawiając po sobie swój notatnik. Kiedy zdałem sobie sprawę, że atmosfera wyparowała, byłem w szoku; czułem, jakby zdjęto z mojego serca niewyobrażalny ciężar, poczułem ulgę. Ulgę, która pogłębiła się jeszcze bardziej po zerknięciu na miejsce zamieszkania istoty; nie było go już w jego kącie. Nawet nie pożegnał się ze mną poprzedniego dnia - nie pomachał mi swoją cienką niczym gałąź dłonią; nigdy nie usłyszałem jego głosu ani nie podszedłem do niego wystarczająco blisko, by poczuć jego oddech. Zatem jaki sens miała jego egzystencja? Czy nie doświadczając go w żaden sposób, mogę powiedzieć, że istniał?
   Po raz pierwszy zbliżyłem się do końca drogi, którą maszeruję na co dzień; na jego miejscu leżał notatnik. Na początku czułem wyraźną niechęć jego dotknięcia - zastanawiałem się, czy moralnym jest zabierać ostatni dowód jego istnienia, lecz po dłuższym zastanowieniu stwierdziłem, że zapewne nikt inny nawet nie był w stanie go dostrzec, tak więc nie mam po co martwić się o takie błahostki. Notatnik był czarny, prosty, bez żadnych zdobień; jego prostota pasowała do właściciela.
   Otworzyłem go powoli i wydał z siebie dźwięk podobny do otwarcia nowo zakupionej książki; szczęśliwe chrupnięcie ukazało mi liczne strony zapisane w czymś, o czym nawet bym nie pomyślał; każda z nich zapełniona była wierszami o śmierci. Słowo po słowie rozważało sens istnienia, istotę i cel śmierci, oraz wiele innych zagadnień, na których każdy z nas szuka odpowiedzi całe swoje życie. Człowiek ten bez człowieczeństwa jednak poświęcił je, by zrozumieć. Tylko: po co?

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Hycel.

   Zagubiony hycel poszukuje zagubionego psa; zaginął gdzieś w gąszczach ciemnego lasu, błądząc po krętych ścieżkach udeptanych przez nieznanych mu ludzi. Wreszcie jednak odnalazł skrawek, na którym nigdy nie postała stopa ludzka; kawałek ziemi nigdy nie odkryty; nowy, dziewiczy. Ten jednak stał się dla niego labiryntem bez wyjścia - pułapką bez drogi powrotnej; solą dla ślimaka.
   Wszystko to jednak z powodu pewnego kundla, którego pojmanie stało się celem życiowym przytoczonego hycla; powziął sobie za zadanie złapanie go już dawno temu - teraz jednak nadarzyła się idealna okazja by wypełnić jego przeznaczenie. Niestety, głupiec nie pomyślał zapuszczając się w te mgliste miejsca, dlatego pląta się teraz w miejscu, do którego zawiodła go jego ofiara.
   Mimo braku orientacji, nadal nie porzucił tego, po co tutaj przyszedł; sprawdza każdy krzak, każdy liść wręcz - byle się upewnić, że pies nie uszedł jego wzrokowi.
   Czy sczeźnie w tym miejscu? Może miejsce, w którym się znalazł to kurhan, a teraz niszczy pamięć o nieznanych mu ludziach chodząc po ich szczątkach?
   Poczyna żałować tego, że się tu znalazł.
   Wtedy jednak dochodzi go odgłos, który tak dobrze zna; to szczeknięcie psa, na którego poluje! Euforia wręcz wylewa się z jego ciała i nie może się opanować. Wreszcie dopnie swego; będzie mógł nawet zrównać się z ziemią w tym miejscu - nie będzie potrzebował już niczego w swojej egzystencji. Byle tylko pozbyć się tego pchlarza.
   Jednak dzieje się coś, czego nie spodziewał się nikt; oprawca skacze na swoją ofiarę ze łzami w oczach szczerząc kły. Hycel nie domyśliłby się nigdy, że cała sytuacja ma tak naprawdę inny wydźwięk. Dlatego w ostatnim akcie desperacji podnosi kamień, chcąc uderzyć kundla w pysk; trafia - ten jednak nie daje za wygraną i przegryza człowiekowi krtań.
   Bohater wykrwawia się, pozostawiając po sobie tylko pył. Pies ze szramą na nosie ucieka z miejsca zdarzenia, przestraszony.

niedziela, 2 grudnia 2018

Powieszony albatros.

   Czwartego dnia dnia zmarł K. Kiedy dowiedziałem się o całej sprawie, zaniemówiłem - nie spodziewałem się tego, szczególnie w tym dniu; w końcu były to moje urodziny. Wszystko wyszło na jaw podczas przyjęcia; licząc zaproszonych okazało się, że brakuje jednej osoby; kiedy wszyscy goście dowiedzieli się o nieobecności, poczęli zastanawiać się, co mogło doprowadzić do jego absencji; w końcu był to jeden z moich bliższych przyjaciół - często opowiadaliśmy sobie miłe historie, siedząc w spokoju przy ognisku, ciesząc się chwilą i nie myśląc o przyszłości; zawsze wyglądał na szczęśliwego z tym swoim nigdy nieschodzącym uśmiechem na twarzy.
   Dlatego śmierć jego była dla mnie nie lada zdziwieniem; po wyjawieniu informacji poczęły się plotki, a ja, chcąc je zdementować, zmobilizowałem wszystkich by razem zebrać się i odwiedzić wspólnie K. w jego domu - w końcu gdyby był chory, na pewno ucieszyłby się z tak licznego wsparcia; podzielilibyśmy się z nim pysznym, wielowarstwowym ciastem, które przygotowywaliśmy razem na tę właśnie okazję.
   Poczęliśmy przemarsz przez moją ulicę - na szczęście nasz cel nie był daleko; K. mieszkał zaledwie parę domów dalej - to on był jedną z pierwszych osób, jakie poznałem po przeprowadzce w to nieznane dla mnie niegdyś miejsce. Gdyby nie on, zapewne nigdy nie poznałbym innych sąsiadów, którzy przecież początkowo odnosili się wobec mnie nader źle i pysznie, co zniechęciło mnie do pogłębienia z nimi więzi - a jak wszyscy wiedzą; dobre kontakty z sąsiadami to podstawa.
   Kiedy wszyscy stanęliśmy u jego drzwi, wpatrywaliśmy się chwilę w jego górne okno, w którym pomimo wczesnej pory świeciło się światło - zupełnie jakby ktoś zapalił je wieczorem i zapomniał zgasić. "To przecież do niego niepodobne" - stwierdziłem. I w gruncie rzeczy, była to prawda - K. opływał w zadłużeniach, często skarżąc się na nie podczas naszych rozmów, dlatego zdziwiłem się, że ktoś tak oszczędny jak on zapomniał o tak wydawałoby się trywialnej, a zarazem obowiązkowej dla niego rzeczy, jaką jest wyłączanie świateł.
   Zapukałem pierwszy raz spokojnie, nie chcąc budzić go gwałtownie z jego chorobliwego snu - w końcu będąc chorym należy się dobrze wyspać. Nie odpowiedział. Zapukałem raz drugi - tym razem odrobinę głośniej, lecz stukot wciąż najwyraźniej był zbyt cichy, by obudzić śpiącego niczym nieboszczyk K. - próbowałem wielokrotnie, z każdym razem podnosząc siłę mojego uderzenia, lecz bez efektu. Stwierdziłem, że sięgnę po ostatnią deskę ratunku - nie wiem, czemu nie pomyślałem o tym wcześniej - może podświadomie wiedziałem, by tego nie robić? Może sam chciałem uchronić się przed widokiem, jaki miał mnie za niedługo spotkać, dlatego kontynuowałem bicie w drzwi tej nieszczęsnej istoty?
   Przekręciłem klamkę, a drzwi ku mojemu zdziwieniu były otwarte. Był to zdecydowanie zły znak, lecz nie chciałem popadać w panikę; jest w końcu na to wiele wyjaśnień. Wparowałem do jego domu trzymając wszystkich za ręce - poczęliśmy rozglądać się za śpiącym, lecz nigdzie nie byliśmy w stanie go dostrzec. Przeczesaliśmy wszystkie możliwe miejsca do spania, lecz po nim ani śladu. "Może wyjechał?" - pomyślałem do siebie, lecz wszyscy jak jeden mąż zanegowali tą myśl, będąc dziwnie pewni swojej wypowiedzi. Postanowiliśmy wejść po schodach na górę do miejsca, gdzie wcześniej widzieliśmy świecącą lampę. Podróż po nich zdawała się trwać wieki, lecz w końcu jednak dotarliśmy do celu. Drzwi były zamknięte, a spod nich wylewała się szeroka smuga światła, niczym anielska aureola.
   Weszliśmy do pokoju, a przy biurku wisiał on; wyglądał niczym duch, patrząc przed siebie pustym wzrokiem z opuchniętą szyją - jego głowa prawie zlewała się z ciałem w jeden byt, tworząc coś bardziej podobnego do potwora, niż do mojego dawnego przyjaciela. Oczy miał przekrwione do tego stopnia, że wyglądały niczym małe, czerwone kulki wbite w jego oczodoły, a wyraz  twarzy przypominał głęboko zamyślonego w modlitwie kapłana. Natychmiast odwróciłem wzrok i pobiegliśmy w stronę mojego domu, chcąc wymazać z pamięci ten okropny obraz.
   Siadłem przy swoim stole i począłem rzeźbić - wyrzeźbiłem go jak najlepiej pamiętałem, chcąc jak najwierniej oddać jego wygląd, zanim cały jego obraz w mojej pamięci pozostanie spaczony przez truciznę, jaką tego dnia sobie wstrzyknąłem. Wyrzeźbiłem jego oczy, nos, usta - nawet jego lekko przygarbioną postawę. Wyglądał, jakby miał coś powiedzieć - miało przypominać mi to o naszych wspólnych rozmowach. W kącikach ust widniał lekki uśmiech, sygnalizujący jego wieczną radość. Gdyż był szczęśliwy. Chcę w to wierzyć.
   Wszyscy inni - cała trójka - wpatrywali się w moją pracę, winszując mi moich zdolności - w końcu sami zawdzięczali jej swoje życie. Odwróciłem się w ich stronę i ze smutnym uśmiechem na twarzy oraz łzami podekscytowania, podziękowałem im za oklaski. Patrząc na nich wzburzyły się we mnie emocje - znów powróciły wspomnienia i realizacja tego, co zaszło w ostatnich dniach. W końcu byli to moi przyjaciele; B., T., S. - a teraz... - teraz dołączył do nich również i K. Kto skazał ich na taki los? Kto skazał ich na nieśmiertelność w w mojej świadomości? Kto skazał MNIE na to więzienie?
   Skończywszy swojego najnowszego towarzysza, objąłem go w kochającym uścisku -teraz nie byłem jedynie jego przyjacielem, a także ojcem - tym, który go stworzył i tym, który ponosi pełną odpowiedzialność za jego istnienie. Usiadłem w kącie gromadząc moje wszystkie dzieła w ramionach i począłem płakać. To wszystko, co mam w rękach to mój cały świat - to oni sprawili, że przestałem być samotny - to dzięki nim byłem w stanie żyć. Dlatego teraz to ja chcę dać życie im - tak długie, jak moje. Łzy zaczęły opadać, lekko stukając o podłogę. Ściskałem ich tak mocno, jak mogłem, skupiając myśli na naszych relacjach. Jest cicho. W pokoju słychać jedynie echo mojego płaczu.
   Wiedziałem, co muszę zrobić, lecz odkładałem to na tyle, na ile mogłem, walcząc z myślami. Jednak zdawałem sobie sprawę, że pewnego dnia zostanę do tego zmuszony - dlatego nie mogłem tego dłużej odwlekać. Wstałem i drżącym krokiem poszedłem do kominka, gdzie tlił się płomień rozpalony na początku całej imprezy - powoli jednak umierał, zmęczony. Otworzyłem drzwiczki i wrzuciłem tam moich przyjaciół. Obserwowałem, jak ogień wzrastał nakarmiony życiem, jakby odzyskiwał powoli chęć do istnienia. Widziałem, jak moi towarzysze powoli zostali pożerani, odchodząc w niepamięć. Czułem pustkę. Tak jednak było lepiej. Zasługiwałem na to. Kucając przed kominkiem i ogrzewając się ciepłem, spojrzałem się w dół i zobaczyłem mój wiszący na szyi naszyjnik z albatrosem.

wtorek, 27 listopada 2018

Hikikomori.

   Siedzisz, wertując swoim wzniosłym wzrokiem kolejne strony niekończącej się książki; strona za stroną pochłania cię coraz bardziej - zaczyna więzić cię swoimi chudymi kończynami, przyciągając twoją twarz coraz bliżej, chcąc pokazać ci swoje prawdziwe wnętrze. Przybliżasz wzrok, zmuszony i dostrzegasz tekst, którego wcześniej nie mogłeś ujrzeć; zaczynasz zdawać sobie sprawę, że dotychczas obserwowałeś jedynie puste strony; chciałeś znaleźć w nich jakiś sens, znaczenie, lecz kontynuowałeś przewracanie kartek, nie mogąc przyznać się do porażki.
   Czy znając już prawdę, możesz wreszcie powiedzieć sobie: "Zbłądziłem;
zagubiłem się wśród niepojętych umysłem gór, nie chcąc się poddać."? Nie chcesz wypowiadać tych słów; nie przechodzą one przez twoje dumne gardło, urażone tą myślą. Wtulasz się więc mocniej w ramiona nieznanej ci książki, którą tak usilnie próbowałeś zrozumieć. Nie przeszkadza ci zacieśnianie się przerażających dłoni na twoich plecach - chcesz jedynie zapomnieć o tym, czego nie zdołałeś się doszukać.
   Pragniesz porzucić pamięć o bezsensownym trudzie wspinaczki na coraz to kolejny szczyt; syzyfową pracę, która przeszkadzała ci coraz bardziej za każdym razem, gdy jej dokonywałeś; ty jednak uparcie wchodziłeś na kolejne przeszkody, chcąc w końcu zwyciężyć - ale po co? Do czego były ci te wszystkie dokonania; próbowałeś wybudować w swoim umyślę podest i stać na nim niczym wygrany, uzyskać medal i cieszyć się swoim osiągnięciem?
   Ty pyszny głupcze - jak mogłeś być tak ślepy, podążając złudnie za samym sobą przez te wysokie wzgórza, ciągnąc się za nos i uwodząc, tylko po to, by potem zostać pożartym przez to, w czym tak dogłębnie chciałeś się obeznać i którego chciałeś poznać każdy najmniejszy zakamarek? Jak mogłeś nie przewidzieć tego splotu wydarzeń ty, o wielki badaczu? Podstępny uwodzicielu, zwiedziony ku głębi, której końca nigdy nie ujrzysz?
   Powinieneś wstydzić się swojej porywczości; teraz jest jednak na to za późno, gdyż ciebie już nie ma; kolejna ofiara została złożona pod ołtarzem niezrozumienia.

poniedziałek, 26 listopada 2018

Zarażony.

   Jestem zarażony; wie o tym każdy, kto spotkał mnie choć raz, dlatego wszyscy unikają ze mną bliskiego kontaktu - podchodzą przyjaźnie, okazując złudne współczucie, tylko po to, by po chwili odsunąć się ze strachu przed chorobą. Przerażeni, kulą się w kącie chowając przede mną swoje oblicza w obawie przed wzrokiem, który jest dla nich niczym jasne światło dla nowo narodzonego dziecka. Ja, przyzwyczajony już do okoliczności, nie chcę sprawiać im kłopotu i przechodzę obok, udając zapatrzonego.
   Obserwuję wtedy niewidzialnego ptaka lecącego po ciemnym niczym atrament horyzoncie; zapewne zgubił gdzieś swoją tożsamość i wyleciał z gniazda w poszukiwaniu siebie. Kiedyś ją odnajdzie; spotka się ze sobą w locie i przywita miłym gestem, wpatrując się poznawczo w oczy, próbując zrozumieć niezrozumiane, a następnie po chwili odleci, tęskno spoglądając za siebie i widząc, jak jego cząstka odlatuje, wreszcie poddaje się i spada w przepaść, jaka roztacza się pod jego skrzydłami.
   Spadnie, tym samym przywracając mi świadomość; bowiem przez cały lot chodzę automatycznie, niczym nakręcana maszyna posiadająca jeden cel: zmierzać przed siebie niezauważonym. Tu wkrada się pewien paradoks; stąpam uważnie między chowającymi się przede mną rówieśnikami, tym samym chcąc być niezauważonym - czyż nie mamy tak wiele wspólnego?
   Idąc przed siebie zauważam, że nie potrafię przestać; krok za krokiem przyśpieszam jakby przed czymś uciekając; przed czym - przed ludźmi? Niemożliwe. Tak więc od czego może uciekać rozpędzona maszyna?
Od odpowiedzialności.
   Otóż uciekam przed winą; nie chcę zarażać innych swoją chorobą i czuć się jak na smyczy uwiązany świadomością, że każda oznaka zarazy może pochodzić z mojego wnętrza. Każdy nieprzewidziany ruch, dotyk, smak, zapach; to wszystko może być przeze mnie.
   Gnam przed siebie; niezatrzymany pragnąc wytchnienia, lecz nie mogę  zaprzestać - nie zasługuję na odpoczynek - karę wymierzają mi inni. Widzę klif witający mnie swoimi otwartymi ramionami, rozciągając się przede mną, jakby chciał pokazać mi swoje wnętrze - wreszcie. Przyśpieszam, ucieszony nieuniknionym kontaktem z nowym przyjacielem. Czy tak właśnie chcę skończyć? W mojej głowie natychmiastowo pojawia się przecząca myśl, jednak nie mogę zatrzymać swych kończyn; nie ma żadnej ściany, która mogłaby mnie powstrzymać.
Spadam w znaną mi już pustkę.

niedziela, 25 listopada 2018

"Haiku" [3]

Patrzę na ciemność -
obraz; potwora dłońmi
mnie tulącego

W beznamiętnym
uścisku okala mnie;
jak matka dziecko

Lecz nie próbuję
się wyrwać - nie mogę lub
nie chcę; niczym kwiat

Ogrodnik żaden
nie wyrwie mnie - tego
nigdzie tu nie ma

Wszechobecny stwór
zawiódł go do pokoju
nikłej pamięci

poniedziałek, 19 listopada 2018

"Haiku" [2]

Spróchniałe truchło
zamknięte oczy - jednak
za chwilę światło

Metamorfoza;
ptak wzlatuje wysoko
bez oglądania

Śnieg razi oczy
kojąc je swoim blaskiem
ptak - oślepiony

Uśpiony śpiewa
smutną pieśń zakończenia;
pamięć zostanie

Wesoły ma płacz -
w głowie dawny ma dom;
tęskny wzrok na dół

niedziela, 18 listopada 2018

"Haiku" [1]

Widzę kąt - w nim
człowieka; w ramionach
trzyma niemowlę

Skurczony, smutno
wpatruje się w moje
oblicze; białe

Dziecko rozpacza
zlęknione jasnym światłem
chwila - już spokój

Nadawszy imię
kochający ucieka
ze świata; wreszcie

Kończąc - znów idę;
stara meta; nowy start
kocham ten wyścig

sobota, 17 listopada 2018

Piaskownica.

   Kolejny raz, niczym dziecko, wchodzę do tej samej piaskownicy w poszukiwaniu kontaktu. Kolejny raz go nie znajduję. Znów stąpam bo suchym piasku wsypującym się do każdej części mojego ubrania raniąc moją delikatną skórę.     
   Po co więc to robię? Dlaczego jestem swoim własnym katem, wchodząc do tego nostalgicznego miejsca, przywołując dawne wspomnienia? Nie są one niczym innym a igłami zaszywającymi moje usta.
   Cały zbiornik wypełniony jest małymi robakami wpełzającymi po mnie kończąc w moich oczach, powoli wyżerając je, robiąc mnie ślepym; niestety, te po czasie odrastają, przywracając moją wizję. Insekty jednak nie znikają; wgryzają się coraz głębiej, póki nie staję się pusty. Upadam, bezsilny, a sępy zlatują się, by moje ciało się nie zmarnowało.
   Nie zostaje ze mnie nic.
   Potem jednak zmartwychwstaję. Żyję.
   A następnie przychodzę tu znowu.
   Dlaczego?

Chłód.

   Wokół mnie widzę niezliczone gwiazdy - poukładane w niesymetrycznym ładzie, z wyraźnym trudem starają się zachować jakikolwiek porządek, jakby każda z nich chciała stać obok swojego partnera, lecz jakaś dziwna, niezrozumiała siła odsuwała parę od siebie i oddzielała straszną ścianą; czy jest ona zazdrosna o szczęście tych małych promyków? Może robi to bez namysłu, a jest do tego stworzona, mimo, że nie chce tego robić - próbuje się oprzeć niewidzialnemu władcy, który rozkazuje jej oddzielać kochanków, lecz bez skutku? Przesuwają się powoli, w stronę horyzontu wiedząc, że gdy dojdą do swojej destynacji, znikną na kolejne godziny tylko po to, by znów pojawić się następnego dnia; pogrążone w cyklu, uwięzione przez kogo? Moc, która trzyma je w ryzach? Czy może kogoś większego - tego, który założył obrożę zazdrosnej energii?
   Stąpam po ziemi uważając na to, by nie zniszczyć najmniejszego kępka nastroszonej trawy; idę tempem moich świecących przyjaciół na niebie, nie chcąc prześcignąć ich w żadnych stopniu - gdybym to zrobił, zapewne obraziliby się na mnie, nigdy więcej nie przyozdabiając już ciemnego płótna nad moją głową. Nie wybaczyłbym sobie tego nigdy; w końcu gwiazdy wraz ze swoim nieustępującym im na krok towarzyszem tworzą wspólnie dzieło, jakiego nie doścignie żaden ludzki artysta; może je przenieść na papier -  prawda, lecz jest coś magicznego w obserwowaniu ich życia własnymi oczyma, nie tymi obcej osoby; w końcu każdy interpretuje obraz na swój subiektywny sposób.
   Po chwili dopiero orientuję się, że moje nogi nie dotykają w najmniejszym stopniu gruntu; dryfuję nad nim, jakby unikając go, prawie chcąc przed nim uciec. Czy boję się go dotknąć? To nie może być prawda; w końcu gdybym się bał, wiedziałbym o całym fakcie od dawna. To ziemia mnie odrzuca; nie chce, bym psuł jej dzieła - jest niczym rzeźbiarz strzegący swojego jeszcze niezastygłego dzieła przed innymi ludźmi chcącymi dotknąć nieuformowanej do końca gliny. Po realizacji tego, co się wydarzyło, nagle opadłem - czy to natura zezwoliła na mój upadek, zakopując nasz topór wojenny? A może to ja swoim brakiem respektu oparłem się jej sile, tym samym przełamując barierę?
   Nagle zza horyzontu wyłania się miasto pełne ludzi - chodzących w tę i we w tę, wgapionych w chodnik, nie chcących widzieć pozostałych mimo, że ci są na wyciągnięcie ręki.
   Mieszkańcy są idealnym kontrastem istot wiszących nad nimi, których nie są w stanie dostrzec; rozproszone gwiazdy, tęskniące za swoją drugą połówką potrafią dostosować się do nowych standardów; ludzie - nie. Widzą się wzajemnie; jednak nie dostrzegają. Pogrążeni są w melancholii codziennej pracy, wpatrując się w zimny bruk z napisem "przyszłość". Nie mam nawet ochoty do nich podejść - i tak nie dostrzegliby nowego przybysza, zamknięci w bańce; mimo, że każdy z nich jest odłączony, wiedzą o swoim istnieniu i zdają sobie z niego sprawę, tworzą zgraną całość, dobrze im na swoim gruncie; jest to ich małe królestwo, do którego wtargnięcie karane jest ścięciem nazwanym "wykluczeniem".
   Podchodzę jednak bliżej, by przyjrzeć się ich śmiesznemu krokowi. Dla nich i tak jestem niewidzialny; duch, który co jakiś czas daje o sobie znać poltergeistem czy tu, czy tam, strasząc swoją obecnością niczego nie spodziewającego się przechodnia. Z moich ust padają słowa: "Jestem niewidzialny." a sprawy nabierają niespodziewanego obrotu.
   Otóż ci ślepi ludzie znający sztuczną przyszłość obracają swoje głowy w moją stronę - usłyszeli mnie. Nie jedna, nie dwie osoby, a wszyscy! Nie wiem, co zrobić; pierwszy raz ktoś zwrócił na mnie swój wzrok - jest to co najmniej przytłaczające, jakby każda para oczu była dla mnie ciężarem nie do zniesienia. Nie znałem się od tej strony; czego jeszcze o sobie nie wiem? Wyglądają na zdziwionych, jakby dostrzegli niezwykłego ptaka, który sunie po ciemnym niebie na tle migoczących świateł - może to właśnie dlatego patrzą w tę stronę, a nie na mnie? W końcu jaka jest szansa, by ci dostrzegli mnie w swoim tłumie?
   Po krótkiej chwili poczynają iść; robią to szybko, jak zwykle spiesząc się gdzieś, nie mogąc doczekać się nieznanej nikomu rzeczy. Stąpają coraz szybciej, teraz prawie już sunąc w moją stronę niczym bydło - dopiero w tej chwili dochodzę do realizacji, że to ja jestem ich celem. Jednak czemu to robią? Dlaczego teraz? Czy w jakiś nieznany przeze mnie sposób obraziłem ich, narażając się na gniew? Mój puls wzrasta, a ja odwracam się na pięcie nie myśląc nad innym wyjściem i poczynam moją ucieczkę. Biegnę tak szybko, jak nigdy - czuję się jak ofiara wielkiego motłochu, który szarżuje na sprawcę swoimi grabiami i sierpami, żądni krwi szaleńcy.
   Biegnę niczym jaguar pędzący za swoją ofiarą; tylko, że ofiarą jestem ja.
   Każdy kolejny krok jest szybszy od poprzedniego - nie czuję już zmęczenia; nie stać mnie na nie.
   Mimo całego mojego wysiłku, nie jestem w stanie uciec moim prześladowcom mimo, że ci nie biegną moim tempem - co więc jest moim problemem? Odwracam się co chwilę i widzę, jak dzielący nas dystans zmniejsza się, a ja jestem coraz bliższy mojemu kresowi. Nie ujrzę już pięknego pejzażu gwiazd. Nie dojrzę już nigdy piękna, jakie wyrasta z tej ziemi. Ludzie mnie pochłoną. Jak zawsze.
   W następnej chwili nie widziałem już nic, tylko pustkę.
Koniec - konstans.
Kolejna gwiazda dodana do kolekcji.

czwartek, 15 listopada 2018

Tchórz.

   Góry poczęły się walić, a rzeki ustały płynąć - moim oczom ukazał się pusty, niczym nieskalany teren; czysty, bez najmniejszych skaz - prosty i okalający mnie z wszystkich stron, osaczając mnie swoją dziwną, wściekłą aurą, kąsającą mnie niczym żmija, która przyczepiła się do swojej już ówcześnie konającej ofiary, byleby przyczynić się w pewnym stopniu do śmierci kolejnej jednostki; w końcu już wcześniej stałem zmarnowany, wpatrując się w ten niezrozumiały krajobraz, próbując objąć umysłem wydarzenie, które rozgrywa się właśnie przede mną, a nagły obrót spraw jedynie wszystko pogorszył - nie oczekiwałem, że miejsce to się na mnie zemści, będzie szukało zapłaty (może nie chciałem dopuścić tego do swojej świadomości, jak to zwykle robię?) i żałuję mocno tego, czego dokonałem.
   Sprawa, o której mówię jest tak brutalna, bezprecedensowa, okrutna, niehonorowa i niewybaczalna, a zarazem zmysłowa - wręcz namiętna, że nie jestem w stanie o niej wręcz pomyśleć; mój umysł nie dopuszcza jej do realizacji - nie chce, by coś tak obrzydliwego mogło pojawić się na jego terenie; by na jego ogrodzie mógł wyrosnąć tak bestialski chwast, który z łatwością zniszczyłby wszystkie pozostałe, piękne kwiaty rosnące jeden przy drugim, niczym bracia.
   Co więc teraz pocznę wiedząc, że moje czyny nie zostaną mi wybaczone? Czy na tym pustym świecie mogę cokolwiek zrobić w tej sprawie? Czy będę może jednak zdany na dożywotnie poczucie winy ciążące mi nieustannie na moich barkach? Mam jeden cel, którego nie mogę spełnić; jedyną drogę, którą podążać będę w nieskończoność, gdyż nigdy nie ujrzę mety, atakowany przez węże niemożliwe do dostrzeżenia przez moją przeklętą nieświadomość.
   Nie myślę nawet o fakcie, iż całe zdarzenie mogło wydarzyć się nie z mojej winy; nie mam na tyle odwagi, nie jestem tak bezczelny, by zaryzykować ów stwierdzenie; w końcu co, gdyby okazało się, że jednak mam rację, a to, co się tu wydarzyło w gruncie rzeczy rozpocząłem ja, z własnych, samolubnych i egocentrycznych pobudek? Moja wina byłaby wtedy nie do zniesienia; przygniatałaby mnie, uniemożliwiając mi moją pielgrzymkę. Dlatego wolę pozostać w tej nieświadomości; wolę obwiniać się z góry, gdyż jestem okropnym tchórzem.

niedziela, 4 listopada 2018

Jak bezpiecznie wypić kawę?

   Najważniejszym czynnikiem jeśli chodzi o bezpieczeństwo picia kawy jest to, na jakim stoliku zamierzamy ją położyć. W końcu gdyby nie on, nie moglibyśmy robić przerw, by w spokoju delektować się naszym nektarem bez obaw o to, czy trzymając ją w ręku przypadkiem nie oblejemy nią naszych ubrań. Dlatego przed wypiciem należy poważnie zastanowić się, czy to, na czym chcemy położyć naszą filiżankę jest odpowiednie, czy nie.
   Stoły mogą być różne; są stoły z czterema nogami, są te opierające się na tych dziwnych trójzębach, które chwieją się za każdym razem, gdy ktoś je ruszy, (co zdecydowanie zagraża powodzeniu naszej delektacji - po co ktokolwiek miałby ich używać?), pięcio- bądż sześcionogie, a nawet takie o nogach dwóch, niczym człowiek - zakładając, że jest to człowiek zdrowy; pomińmy poszczególne, smutniejsze przypadki ludzi o nogach trzech, bądź zadowolonych z życia amputowanych uśmiechających się na każdym kroku, często udając szczęśliwych, robiąc z siebie pozytywnie nastawionych do życia szaleńców.
   Nie różnią się one jedynie ilością swoich kończyn; ważnym czynnikiem jest chociażby kształt blatu: kwadratowy, okrągły niczym najbardziej zaokrąglony kwadrat, pięciokątny, sześciokątny itd. - może decydować o tym, czy stół przyda nam się do czegokolwiek, czy będzie jak ten jeden, niechciany przez nikogo zapomniany
i stojący w kącie o trzech nogach, ciągle chwiejący się to w jedną, to w drugą stronę, jakby nie mógł utrzymać równowagi (a przecież ma aż trzy kończyny - nie jedną, nie dwie, jak normalny człowiek, a trzy!) nie dając nam spokojnie postawić na nim kawy, w obawie o wylanie tego przecież jakże cennego dla nas napoju. Tym gorzej, gdy znajdziemy mieszańca; stół trójnogi o blacie tak powyginanym na wszelkie możliwe strony, że nasza ciecz nie ma miejsca do stania nawet, gdy stół nie drga szargany naszym lekkim dotknięciem.
   Gdyż musisz wiedzieć, że dla stołu z trzema nogami nasze nawet niewidoczne dygnięcie może być niczym uderzenie największego tajfunu; położywszy swoją wymarzoną kawę na jego blacie, opierasz się o oparcie swojego krzesła chcąc się zrelaksować, zarzucasz nogę na drugą, przypadkowo muskając krawędź i ledwo się spojrzysz, a twoja kawa już leży na ziemi razem ze stołem - nawet nie słyszałeś, kiedy doszło do całego zajścia!
   Poza szczudłami i czapkami, czynnikiem sprawiającym, że stół jest niepowtarzalny jest jego faktura; prawie jak człowiek, zrobione są one z materiałów o różnych barwach, które czasami mogą ułatwić ich użytkowanie, a czasami wręcz przeciwnie; stoły zrobione z metalu są ciężkie i solidne; nie da się z łatwością ich przewrócić i wylać naszej kawy, zaś stoły zrobione z drewna mogą zostać spalone przez jakiegoś szaleńca z miotaczem ognia wparowującym ci do domu tylko po to, byś nie mógł delektować się twoim pysznym, czarnym napojem.
   Wpada do twojego pokoju nieznajomy mężczyzna ubrany w przedziwną, jasnoczerwoną kurtkę, pięknie komponującą się z jego ciemnymi dżinsami - dziwne; nie dość, że podoba ci się jego ubiór, to jeszcze przecież tak bardzo do siebie nie pasuje! Jakim cudem coś takiego może wpasowywać się w twoje wyszukane gusta, jesteś przecież poważnym człowiekiem - pijasz kawę! Ignorujesz to, wpatrując się w niego uważnie, nie reagując na to, jak nagle zza swoich pleców wyciąga ogromny miotacz ognia (skąd on się wziął? przecież nie przyszedł tu z nim, widziałbyś go w końcu wcześniej - wyjął go z kieszeni?). Podbiega do twojego stolika, na którym leży - o zgrozo! - twoja świeżo zaparzona kawa. Jego płomienie pożerają twój blat niczym ogromny potwór zjadający zaludnione miasto; ty jednak nie robisz nic, zafascynowany jego abstrakcyjnie przyciągającym ubiorem. Nie zdołałby zakłócić twojej porannej kawie, gdybyś zdobył się jednak na zakup tego pięknie rzeźbionego, metalowego stołu! Żałujesz, popłakując nad swoim zabrudzonym ciemną plamą dywanem. (Jak to się stało, że tak ogromny miotacz zajął jedynie stół, nie cały twój dom?)
   O stołach można by rozwodzić się jeszcze godzinami; lecz nie mam na to czasu - przecież w tekście ten nie istnieje. Mógłbym zacząć pisać o innych materiałach, o tym, jak faktura stołu może mieć znaczenie, jeśli chodzi o tarcie wywierane na szklankę leżącą na jego powierzchni, bądź o tym, jak uroda stolika może przyciągnąć obcych ludzi, by ci podeszli i ją ukradli, lecz tego nie zrobię; wszystko to przyjdzie do ciebie z czasem!

wtorek, 30 października 2018

Mim.

   Pewnego dnia stałem się mimem. Kiedy? Nie mam pojęcia. Jednak jako mim, często występuję przed ludźmi; ci nierzadko śmieją z całych sił, zapewne tylko po to, by ich prawdziwe zamiary nie zostały odkryte. Śmieją się z mojego żartu jedynie dlatego, by nie czuć się innym, by nie być niczym wystający włos ze świetnie ułożonej fryzury i nie mam im tego za złe - w końcu chcą mi się przypodobać; nie chcą wprowadzać niepotrzebnego napięcia między nami szczególnie kiedy nie jest to ich pierwsze i ostatnie przedstawienie, na którym się pojawiają.
   Ja jednak nie widzę w moich czynach nic zabawnego. Mówiąc szczerze - często nie wiem nawet, co dokładnie robię; nie zdaję sobie sprawy z własnych ruchów i zwykle powtarzam te same czynności, które wymyśliłem dawno temu przy różnych publikach, bojąc się zmienić coś w mojej sprawdzonej formule na zadowolenie. Wystawiając moje przedstawienia, zwykle robię je automatycznie, myślami odchodząc od całego zbiorowiska; zostawiając swoje ciało za sobą często analizuję dokładnie każdego widza po kolei - próbuję zobaczyć jego twarz ukrywaną za maską, jaką przykrył swoje "ja" na moje przedstawienie. 
   Przyglądam się jej ze wszystkich stron, obserwując zgrubienia, niedoskonałości, przejaśnienia, kompozycje a nawet to, z jakiego materiału maska została stworzona, próbując domyślić się z czyimi rękami została wykonana - często okazuje się, że właściciel stworzył ją własnym potem i krwi; są jednak dziwne przypadki, gdy człowiek zdaje się nabywać od kogoś czyjąś, jakby nie miał dostatecznej woli i determinacji, by ją ulepić. Choć może miał swoją maskę, lecz ta została roztrzaskana na małe części, a ten byle szybko wziął pierwszą lepszą maskę, którą zauważył, byle nie stać nagi?
   Demaskowanie niektórych jest nieprawdopodobnie łatwe; nie mają zbyt wielu pułapek i zabezpieczeń, na które mógłbym trafić podczas mojego zwiadu - są jednak tacy, którzy bronią się niczym lew broniący swego legowiska, nieczęsto łapiąc mnie podstępem i zaprowadzając w ustronne miejsce by zarżnąć mnie szybko byle tylko nie dojrzeć skrawka ich twarzy.
   Stali bywalcy są nieco uciążliwi; zauważają moje schematy często nudząc się i kręcąc oczyma ze wzgardą chcąc zaalarmować mi, że czas wreszcie przestać się powtarzać i zmienić się; ja jednak ich nie słucham - nie dlatego, gdyż ich nie szanuję, jednak ze względu na mój brak pomysłu i chęci na porzucenie starych instrukcji i wymyślenie nowych. Dlatego wciąż powtarzam te same ruchy, chcąc przypodobać się widzom. Dzięki temu, że przychodzą tak często, jestem w stanie ich dogłębniej przeanalizować; znam teraz ich prawdziwe oblicza - jednak nie czuję w żadnym stopniu poczucia osiągnięcia, wydaje mi się, jakby poznanie ich lepiej nie było niczym specjalnym, nie satysfakcjonuje mnie - jednak wydaje mi się, że to dobrze.
   Będąc mimem, życie jest ciężkie - ciągłe chodzenie w makijażu zdaje się być niczym podnoszenie góry na barkach; wszyscy zamiast widząc ciebie, wpatrują się jednie w piękne szczyty zawsze stojące nad twoją głową, nie zwracając uwagi na twoje cierpienie związane z podnoszeniem niewyobrażanego ciężaru.
   Żyję występami, lecz chciałbym mieć kogoś, dla kogo mógłbym zejść ze sceny i zmyć makijaż. Wiem jednak, iż się to nie stanie, gdyż sam zdaję się skazywać się na te katusze; boję się dać ludziom wejść pod moją maskę, gdyż ci mogą ujrzeć tam moje lustrzane odbicie.
   Potrzebuję zejść ze sceny; nie mogę.

sobota, 27 października 2018

Obserwator.

   Siedzę tu w kącie - zmarnowany; ruch jest mi niczym podniesienie najcięższego worka kamieni.
   Kulę się z zimna myśląc, że pewnego dnia ktoś z was wreszcie mnie dostrzeże; sprawi mi ten zaszczyt i skieruje na moją twarz swoje oblicze, pokazując mi swoją maskę.
   Drżę przez temperaturę? Czy też nie mogę wytrzymać naporu moich myśli? Spoglądam na wasze plecy; wy jednak wciąż zabiegani, obserwujecie ptaki.
   Z drugiej strony - to przecież moja wina; w końcu sam zdecydowałem się tu przyjść. Zostałem jednak do tego zmuszony; temperatura nieznająca litości wyparła mnie z mojego poprzedniego miejsca pobytu.
   Myśląc o tym, czuję się jak balast niepotrzebny temu światu - za to wy przypatrujecie się kwiatom. "Och, spójrz, jaki piękny! Ależ jego liście komponują się w niewyobrażalnie piękną mieszankę barw!" - mówicie sztucznie; nie jest to w końcu rzeczywistość - żyję za ścianą tekstu.
   Skoro żyję za ścianą tekstu, czemu nie pokażę wam więc tego, co znajduje się za kolejną?
   Starzec rozpacza głęboko po swoim zdechłym kocie; płacze długo - dniami, nocami; w końcu przestaje, gdyż odwodnił się - całe pomieszczenie wypełniło się jego łzami. Umiera; czemu? Utopienie? Zginął z odwodnienia? Nie mógł z żadnego z powyższych powodów; w końcu był w stanie wypić wszystko co do kropli - pochodziło to przecież z jego organizmu; tyle, ile wypłynęło, tyle też powinno zmieścić się w jego wnętrzu. Co doprowadziło do jego śmierci?
Kot.
   Skoro poznaliście już prawdę, może wreszcie zwrócicie się ku mojej osobie? Dotkniecie mnie, zrywając kontakt z codziennością?
   Nie zdążycie, gdyż mnie już nie ma - wyparowałem z zimna.

niedziela, 21 października 2018

Ocean.

   Leżę na tratwie; wreszcie wolny, mogę przemierzać bezkresny ocean otwarty tylko dla mnie. Ocean, który przeraża mnie z lekka swoimi rozmiarami - w końcu jest nieskończony - bez początku, ani końca; nie ma swojego domu, bezpiecznego miejsca, za którym może tęsknić, do którego zawsze może wrócić zmęczony po ciężkiej podróży. Nie ma możliwości położyć się spokojnie w łóżku, odpocząć i pozwolić unieść się myślom, rozpłynąć się w nich; może dlatego czuję się mu tak bliski? Może to z tego powodu zdecydowałem się w końcu wypłynąć na jego powierzchnię, zapoznać się z nim bliżej i  stać się najlepszymi przyjaciółmi? 
   Ale przecież mam swój dom; sam zbudowałem jego fundamenty, zebrałem drwa, związałem je ciasno sznurem i usidliłem go niczym dżokej, chcąc szukać nieznanego. To tratwa jest moim domem; jednak nie czuję się do niej przywiązany. Czuję, jakby była to jedynie marna kopia tego, co chciałbym nazywać domem - chcę czegoś więcej. Teraz nie mogę już mieć własnego domu; sam zdecydowałem się nie zawracać. Marna kalka, na której płynę, stała się moim więzieniem; więzieniem, które wybrałem.
   Czy moja decyzja była słuszna? Waham się, gdyż nie pamiętam miejsca, z którego wypłynąłem. Czy był to mój dom? Powinienem za nim tęsknić? A może zdecydowałem się wypłynąć, gdyż nie chciałem go pamiętać - chciałem zapomnieć? Chcąc skupić się na jedynym wspomnieniu, jakie pozostało mi z miejsca, z którego odpłynąłem, zaczyna ono zanikać. Im dłużej o nim myślę, tym mniej szczegółów jestem w stanie sobie przypomnieć; myśli wypływają ze mnie niczym woda chcąca wrócić do oceanu pode mną. Początkowo lała się wolno, kropla po kropli; potem zaczęła upływać siurkiem, z minuty na minutę nabierając rozpędu, teraz jednak czuję, iż powstał istny wodospad; w głowie zostaje mi coraz mniej, i mniej. Odbiłem od brzegu... jakiego brzegu?
   Czy tego właśnie chciałem? Czy sam skazałem się na tą niekończącą tęsknotę? Czuję w końcu tę nostalgię, której tak bardzo pragnąłem. Czy nie marzyłem o niej od czasu, gdy wypłynąłem? Tęsknię za domem, którego nie pamiętam i nie wiem nawet, czy istnieje. Czyż można więc nazwać to uczucie nostalgią biorąc pod uwagę, że nie wiem nawet, czy mam prawo za czymkolwiek tęsknić? Chciałbym, by moje wspomnienia wróciły, jednak istnieje możliwość, że zepsułyby one poczucie posiadania miejsca, do którego tak lęgnę. Mam to, czego chciałem - nadal jednak czuję rozpacz powoli ogarniającą mnie całego. Niewiedza jest przekleństwem, lecz też moją ostatnią deską ratunku.
   Leżę na tratwie, przemierzając ocean, który jest dla mnie niczym wróg; nie mamy ze sobą nic wspólnego, nie czuję już byłego braterstwa, jakie niegdyś nas łączyło. Do końca moich dni zmuszony jestem, by eksplorować wszystkie jego zakątki, targany tęsknotą do miejsca, którego nie znam. Czy kiedyś zapomnę o swoim nieistniejącym domu? Może nieustająca nostalgia będzie przypominać mi o sobie dzień w dzień, póki nie sczeznę gdzieś na środku wód?
   Widzę na horyzoncie wielką falę zbliżającą się w moją stronę; wiem o niej już od dawna, słychać ją przecież z wielu dalekiego dystansu. Nie boję się, gdyż wiem, że nadejdzie czystka, a ja zapomnę. Wpatruję się w ciemne chmury, które zebrały się nade mną od niedawna. Przygotowany na koniec, zamykam oczy. Szum nabiera barw i staje się coraz głośniejszy. Kilka metrów ode mnie - ustaje. Zatrzymał ją ocean. Zrobił to jako przyjaciel, chcący zakopać topór wojenny i zaprzestać waśni, czy może jednak jako wróg, niechcący pozwolić mi odejść tak łatwo od moich myśli? Nieważne, która z opcji jest prawidłowa; wiem, że przemierzał będę ten ocean do czasu, aż drugiemu nie znudzi się moje towarzystwo. 
   Nagle zza horyzontu wyłania się wyspa; najpiękniejszy widok, jakiego doświadczyłem w moim życiu. Oślepia mnie swoim blaskiem; boję się niej. Czy to mój wróg (przyjaciel) podsuwa mi ją sugerując, że wreszcie nie ma ochoty mnie oglądać? Moje zdrętwiałe kończyny nie mają, jak się poruszyć. A może sam nie mam ochoty? Wpatruję się w nią, tocząc batalion w mojej głowie. Przegrywam z myślami. Nie mam jak dopłynąć do brzegu mojego nowego domu. Widzę, jak oddalam się od niej coraz bardziej, i bardziej. Sam wybrałem tę drogę. Nie mogę teraz narzekać. Musiałem zrobić to z jakiegoś powodu, prawda? Może kiedyś go odkryję; teraz jednak muszę jeszcze chwilę odpocząć na powierzchni mojego sztucznego domu. Jeszcze chwilę. Krótką.

wtorek, 9 października 2018

Mój wróg.



Wpadłem w pułapkę.
Nie wiem, jak do tego doszło - w pierwszych chwilach nawet nie zdawałem sobie sprawy; dopiero po dłuższym czasie objąłem umysłem fakt, że nie potrafię się poruszyć - że świat wokół mnie płynie, a ja stoję, zapatrzony - zdezorientowany.
Z początku myślałem, że to coś z moim wzrokiem; moja nieumiejętność, wada; że to nie ja jestem uwięziony, lecz świat.
Jednak zrozumiałem, że to coś więcej; to pułapka.
Obwiniałem się niegdyś za moją głupotę; za to, że dałem się tak łatwo złapać - teraz jednak wiem, że było to nieuniknione; od urodzenia zostałem na to skazany jakimś dziwny trafem, który niektórzy nazywają przeznaczeniem.       
Predestynacja to cios; cios zadany jeszcze przed narodzeniem - jednak jakim prawem niektórzy zdolni są go przetrwać? Co daje im siłę, przy przeć niewzruszenie naprzód, nie oglądając się za siebie? Czy ci wygrani mają jakąkolwiek godność? Nie mogą być dumni; w końcu to nie ich sprawka. To coś zakorzenione w ich głębi - nie do nabycia. Rośnie z nami; z niektórymi jak jabłoń, z innymi niczym pasożyt. Te rozwijają się przy naszym boku, dając nam złudne towarzystwo. Zjadani nie mogą być postrzegani jako gorsi; jest to wręcz ohydne - tak samo rozkwitający nie mogą chełpić się swoim stałym przyjacielem. W takim razie pytam raz jeszcze; kto nadaje nam przywilej, by móc żyć w spokoju? Kto decyduje o klęsce? Czy może jednak świat jest niesprawiedliwy, a ów sprawami zajmuje się kto; nikt?
Jestem sfrustrowany, gdyż wiem, że to wszystko nieprawda. Sam wmawiam sobie kłamstewka o losie, o celu; jednak w głębi duszy wiem, że nie ma to miejsca. Fale takich przemyśleń tworzą powodzie w moim umyśle. Ten powoli nie wytrzymuje tych katastrof; staje się coraz kruchszy, z czasem rozpadając się, powoli robiąc wyrwy. Odpływają one, tworząc wyspy; po czasie pochłania je ocean i stają się jednością z ich oprawcą.
Jednak kto złapał mnie w tę pułapkę? Był to może jakiś zły, pragnący krwi i smutku kłusownik? Szlachetny leśniczy, który z dozgonną wdzięcznością dba o swój kawałek ziemi, a w pułapkę wpadłem całkiem przypadkiem?
Swym oprawcą jestem ja - czaiłem się od wielu dni, podążając za sobą wdzięcznie krok w krok, byleby się nie usłyszeć. Chowałem się po krzakach, czekając na odpowiednią okazję; na to, bym wreszcie się odkrył i dał postrzelić tam, gdzie boli najbardziej. Wpatrywałem się w siebie godzinami - mimo, że znam się podobno w każdym aspekcie, wciąż nie mogłem znaleźć tego punktu. Wahałem się wiele razy myśląc, że to już czas; ten jednak nie nadchodził. Wchodziłem na wieże obserwacyjne, by spojrzeć na spektrum sprawy z nowej perspektywy; nic jednak nie ujrzałem; wciąż nie mogłem się zrozumieć; nie wiedziałem, kiedy powinienem oddać strzał.
Znudziłem się w końcu czekaniem; zdecydowałem się pójść najohydniejszą ze ścieżek; tą, w której honor nie jest mile widziany. Zdecydowałem się na podstęp; wiedziałem, że prędzej, czy później nabiorę się na swoją podpuchę, tym samym będąc własną ofiarą. Teraz, kiedy się już złapałem wiem jednak, że nie robiłem tego namyślnie; robiłem to, by mieć motywację. Choć może zrobiłem to specjalnie - chciałem mieć jakiś pretekst, by ponownie ugrząźć w sytuacji bez wyjścia? Nie wiem.
Stoję więc, zaplątany we własne sidła pośród lasu, który nigdy się nie kończy. Czuję nutkę nostalgii, rozglądając się po jego bujnych liściach, przez które wpada harmonijne światło, nadające temu miejscu pewnego złudnego spokoju; gałęzie drzew łączą jedno z drugim, co sprawia, że każde z nich jest częścią czegoś większego; pewnej społeczności, nawet. W ściółce jak zwykle pełzają miliony zwierząt, których nie jestem w stanie dostrzec, a którym zazdroszczę sielskości i opanowania; nie wiedzą w końcu, jak wygląda świat.
Dostrzegam w końcu kota, który wesoło błąka się po lesie bez celu. Cała sprawa jest o tyle komiczna, że nie jestem w stanie usłyszeć jego pląsów. Widzę, jak macha do mnie ogonem; wtedy przypominam sobie - to on przyprowadził mnie w to miejsce; to on zwiódł mnie w pułapkę. Jednak nie mam mu tego za złe; niech chodzi dalej po świecie w swojej podróży bez celu, zagubiony. Może kiedyś znajdzie swoje miejsce? Dostrzegam nagle, jak odwraca się w moją stronę i spogląda na mnie tęsknym wzrokiem, jakby żegnał się ze mną z głębokim żalem w sercu.

Podchodzi do mnie i liże mnie w rękę.
Jest to ostatnia rzecz, jaką czuję;
Nie stoję już w pułapce.

czwartek, 4 października 2018

Ciemne przejście. [przemiana]

   Będąc kiedyś w parku, zauważyłem pewne małe, ciemne przejście. Nie wiedziałem, dokąd prowadzi - nie było widać drugiego końca - może go nie miało? Może ciągnęło się przez niezliczone kilometry, by w końcu napotkać ścianę? Przy wejściu stali ludzie - ubrani w ciemne stroje, patrzyli się na mnie swoimi przerażającymi, a zarazem kojącymi oczami. Czułem, jak każdy z nich analizował mnie pod każdym względem - ich wzrok wędrował od moich stóp do głowy, zatrzymując się na poszczególnych częściach mojego ciała. Będąc w końcu lekko sfrustrowanym, podszedłem do jednego z nich i zapytałem:
   - Czy macie do mnie jakąś sprawę? - mój głos drżał z lekka, lecz poczucie więzi z tymi ludźmi dodawało mi odrobiny odwagi.
   Ci spojrzeli się jedynie po sobie, jakby zdziwieni, że zdobyłem się, by się do nich odezwać; nie wymówili jednak ani jednego słowa.
   - Jeśli czegoś ode mnie chcecie, wystarczy zapytać - rzekłem, lekko sfrustrowany zachowaniem swoich rozmówców.
   Nie porozumiewali się między sobą, ale domyślałem się, że mogli dogadywać się bez słów na jakimś dziwnym planie istnienia, jakby niemożliwym przeze mnie do osiągnięcia. Emanowała od nich szczególnie mętna atmosfera tajemniczości; stojąc obok, czułem lekki strach.
   Nagle usłyszałem lekki pomruk ze strony jednego z nich, jakby chciał opowiedzieć mi jakąś najciekawszą historię, ale coś mu na to nie pozwalało; niczym niewidzialna obroża zaciskająca się coraz mocniej na jego szyi za każdym razem, gdy ten wypowie słowo. Zdecydowałem się go zmotywować, gdyż miałem dość ich nieprzerwanego wzroku, który obserwował każdy mój ruch.
   - Słuchaj - jeśli chcesz mi coś powiedzieć, to zrób to teraz; wiem, że będziesz tęsknił, gdy odejdę - wiem, że każdy z was będzie. Wasze ciała zaczną powoli się rozkładać, a wy, pogrążeni w smutku nie będziecie mogli cieszyć się już więcej wzajemnym towarzystwem. Myślicie że będziecie stać tu w nieskończoność? Znam was za dobrze. Dlatego musisz teraz przerwać tę
ciszę - ty, który zdecydowałeś się na pierwszy krok; obaj wiemy, że to wasza jedyna szansa. Zrób to, a nie będziecie żałować już tego, co zrobiliś-
   - Zrobiliśmy? - rozległ się donośny, prawie niemożliwy do zrozumienia
głos. - Chyba nie myślisz, że to z naszej winy stoimy tu, porzuceni wśród drzew? Czy tobie naprawdę wydawało się, że przyszliśmy tutaj z własnej woli? To nasze więzienie; więzienie, w którym sam nas umieściłeś z trwogi i żalu. A teraz, gdy się odezwałem, wypuść nas wreszcie. Czy jesteś w stanie to zrobić? Czy uda ci się? Czy poświęcisz się, by to zrobić?
   - Nie chcę tego robić, lecz muszę - odparłem ze wzmożonym gniewem. - Nie traktujcie tego jednak jako aktu przyjaźni; robię to, gdyż tak podpowiedziało mi serce.
   Wszyscy rozstąpili się, by ukazać mi przejście, którego dotychczas nie byłem w stanie dostrzec. Postawiony był mi wybór; mogłem wejść do wcześniej widzianej przeze mnie dziury prowadzącej ku nieznanemu, bądź wybrać alternatywną ścieżkę; ścieżkę zapomnienia, szarości.

Nie wiem dokładnie, co mną kierowało by wybrać tę trudniejszą.

   Wszedłem więc do niej, tym samym kończąc pewien epizod. Błąkałem się po niekończących korytarzach, gdyż jak się okazało, ścieżka nie była prosta; miała wiele zakrętów. Nie widziałem nic -  chodziłem w ciemności, macając ściany, które zapadały się pod moim dotykiem, raz schodziłem w dół, a raz czułem, jakbym wspinał się pod wysoką górę - nie miałem przewodnika, który mógłby mi pomóc. Nie miałem nikogo. 
   Nie wiem, jak długo byłem na ścieżce, lecz w końcu wyszedłem. Nie wiem, czy opuściłem ją z dobrej strony, gdyż jedyne, co widziałem, to wielka pustynia; może zawróciłem się do parku, z którego przyszedłem, a byłem tam tak długo, że wszystkie drzewa już wymarły i pozostał jedynie piach? Nie jestem w stanie stwierdzić. Nie widziałem nic w zasięgu swojego wzroku, więc zacząłem chodzić, szukając rzeczy, których nigdy nie dotknę, wydarzeń, które nigdy się nie wydarzą i ludzi, których nigdy nie poznam. Do teraz błąkam się po pustyni. Czuję, jakbym był jeszcze w labiryncie, z którego domniemanie udało mi się uciec. Nie wiem, dokąd idę, ani czy gdzieś dojdę. I martwi mnie to niezmiernie. Czuję, że zmieniłem się, odkąd dokonałem wyboru. Żałuję go.

środa, 26 września 2018

Mój umysł.

Codzienne życie
jest dla mnie niczym
siłownia
dla umysłu

ćwiczę go na różne sposoby
na rzeczach
które się
wydarzą
wydarzyły
i nie wydarzą

jednak jest to
męka
bez efektu

czasami nadchodzi jednak
pewna chwila
pewien moment
kiedy poczuć się mogę
człowiekiem.

Spacer.

   Jeśli kiedyś dostrzeżesz mnie wpatrującego się w jakiś niewidoczny punkt na horyzoncie - zapatrzonego, jakbym stał w ogromnej galerii analizując dokładnie najdoskonalsze dzieło sztuki, to wiedz, że najprawdopodobniej wyszedłem z moimi myślami na niespodziewany spacer.
Mrugnięcie.
   Początkowo wydaje mi się, że jest to wyjście przyjacielskie - ot, wycieczka zapoznawcza po krajobrazach mojego umysłu - tu jakaś osoba, tam dziwna rzeźba, która ugrzęzła mi w pamięci, niezrozumiana; po jakimś czasie okazuje się jednak, że im dłużej przyglądam się malowniczym drzewom, słuchając moich myśli opisujących je na najróżniejsze sposoby, coraz więcej z widzianych przeze mnie rzeczy zaczyna gnić przed moimi oczami. Moje myśli jednak, zamiast pójść dalej, trzymają mnie w jednym miejscu, bym napawał swój wzrok stęchlizną i degeneracją. Wmawiają mi że taka jest kolej rzeczy, i że kiedyś stanie się to również ze mną; ja nie chcę ich słuchać - w końcu jeszcze przed chwilą napawałem się ich pięknem; lecz nie mogę przestać - nie mogę zakryć moich uszu dłońmi; przez zatkane uszy wciąż słyszę wszystko głośno i wyraźnie - w końcu są to moje myśli.
   Moje; lecz obce; niekontrolowane; nagłe; atakujące z zaskoczenia - niczym rosiczka, wabiąca mnie pięknym zapachem sprawiają, że czuję się komfortowo, by w następnej sekundzie złapać mnie w swoją pułapkę. A ja, niczym mucha nie uczę się na błędach, wciąż mam nadzieję, że tym razem będę mógł zasmakować tej piękności, przez co głupio popadam w tę głupią zadumę nad końcem i bezsensownością.
   Im dłużej wpatruję się w zniszczone drzewa, tym głębiej zapadam się pod ziemię; dostrzegam, że ugrzęzłem w bagnie bez wyjścia i nawet nie próbuję z niego uciec. Topię się w nim, nie widząc już moich myśli mając nadzieję, że prędzej, czy później się to skończy. I się kończy; jednak nie na długo.
Mrugnięcie.
   W mgnieniu oka dochodzę jednak do siebie, rozglądając się po świecie nie widząc już kolorów. Słyszę z tyłu głowy moje myśli i odliczam powoli czas.

Chodzę czasami na spacer
z myślami
te pokazują mi piękno życia
drzewa
kwiaty
ludzi

jednak okazuję się być
niegodny
tego.

niedziela, 23 września 2018

Wyścig.

   Od lat szukam odpowiedniej perły - jedynej, niepowtarzalnej. Gdziekolwiek nie pójdę, myśl, że jeszcze jej nie odnalazłem ciągle zawraca mi głowę. Chodzi za mną, niepostrzeżona, stale przypominając mi o tej pustej części mnie, której jeszcze nie zdołałem zapełnić. Prawi mi morały - bez ustanku stawiając na moje barki poczucie winy, co sprawia, że szukam jej coraz mocniej. Nie wiem, dlaczego miałbym ją znaleźć - nie wiem nawet, co by się stało, gdybym wreszcie osiągnął mój cel, jednak ciągle próbuję, zmuszany przez moje wewnętrzne ja.
   W tej całej szaradzie nie chodzi zapewne o sam fakt znalezienia perły, lecz o nieustające poczucie niepełności; braku jakiegoś elementu, którego nigdy nie odnajdę - choć, czy nie znajdę jej ze względu na to, że to ja nie potrafię szukać? Czy może jednak sam jestem sobie winien, obarczając się tą odpowiedzialnością? Czy kiedy osiągnę swój upragniony cel, będę zadowolony? Czy może jednak zasmucę się faktem, iż moje poszukiwania wreszcie dobiegły końca? Czy zacznę szukać ponownie? Czy jestem na to skazany? Skazany przez siebie?
   Sztuką nie jest znaleźć małża; nie jest nią też znalezienie tego z perłą - prawdziwym osiągnięciem jest znalezienie tej najpiękniejszej, najdoskonalszej - tej, której kolor będzie przypominał gwiazdy, a jej blask będzie świecił mocniej niż słońce w zenicie. Kiedy znajdzie się takową, okazuje się, że istnieje kolejna warstwa do całej gonitwy - należy utrzymać ją tak nieskazitelną. Należy ją pielęgnować, by nie zarysować jej z żadnej ze stron, by jej światło nie zgasło, niczym zdmuchnięta świeca, a idealnie okrągły kształt nie miał żadnych uszczerbków. A to okazuje się niemożliwe - dlatego po jakimś czasie, trzymając ją w dłoniach zaczynamy zauważać coraz to nowe niedoskonałości, coraz to nowe rysy, uszczerbki. I wtedy zaczynamy zastanawiać się nad sensem istnienia ideału.
   Jednak wiem, że nigdy jej nie znajdę. Nie z samego powodu, że ta nie istnieje, lecz z tego, iż na nią nie zasługuję. Ja, wiecznie zagubiony w nieistniejącym wyścigu; wyścigu, na którym sam się umieściłem i w którym sam postawię sobie metę. Ktoś taki nie ma prawa zobaczyć takowej perły. Jednak czy ktokolwiek na nią zasługuję? Może uroda perły nie jest z góry obiektywnie, ustalona, lecz każdy z nas widzi każdą perłę ze swojej perspektywy? Każdy z nas doświadcza piękno w inny sposób, subiektywnie? Czyż nie jest to natura świata?
   Mimo tego nadal szukam. Nie wiem, czemu. Może z natury daję sobie złudne nadzieję, by potem nie osiągając celu dręczyć się po nocach?

piątek, 21 września 2018

Oszustwo. (Orfeusz i Eurydyka)

Gdy Orfeusz zdał się na to
nad czym
leżał pod drzewem
póki nie spadło jabłko

wziął swą lirę
w ręce
i stał się najpiękniejszym
magiem

ukazał tym
co pod ziemią
istnieją
prawdziwe słońce

"Oh, oddaj mi mę
ukochaną
piękną
jedyną!" krzyknął;

pomyślał, że udało się
ukazał też światło
temu, któremu nie pisane jest
go widzieć

jednak ten, zwodniczy
podstępny
oszukał go
obiecał wybrankę

dał
warunek

jednak nie będąc człowiekiem
złamał przysięgę
puścił Orfeusza
samego

ten
oglądając się
dostrzegł jedynie
jaskinię
i zrozumiał
że uwierzył
choć nie powinien

rzucił się na pastwę
istotom
które nie były czyste
choć powinny.

Zbłąkany kot.

   Od kiedy pamiętam, chodził za mną kot - nie był to zwykły futrzak, jakiego można spotkać na przybrzeżnej ulicy - miał ogromne oczy, zawsze głęboko wpatrujące się we mnie, jakby analizowały każdą, najmniejszą część mojego ciała; ciemnoszare futro, w niektórych miejscach wchodzące łagodnie w czerń, by zaraz ponownie przemienić się w kojący, szary kolor - wyglądało ono, jakby ekscentryczny artysta namalował najwspanialszą abstrakcję tuż na jego grzbiecie. Poza tym, posiadał on małe, skośne uszy wystające z czubka jego drobnej mordki - jakby chcące ukryć się przed światem.
   Zawsze zastanawiałem się nad tym, dlaczego to biedne zwierzę podążało za mną krok w krok - śledziło mnie? Czy może jednak szukało towarzysza, którego chętne było zabrać w niezapomnianą podróż, jak z najpiękniejszej baśni? Nigdy nie pił, nie spał, nie jadł - choć może robił te czynności, kiedy go nie widziałem? Może kiedy spałem, zamiast wpatrywać się we mnie bezczynnie świdrując mnie wzrokiem, spał, zbierając siły na kolejny dzień obserwacji? Może jadł, zapełniając swój żołądek resztkami jedzenia, jakie pozostały dla niego na stole, a ja podświadomie wieczorem, z przywiązania do mojego małego przyjaciela mu je zostawiałem?
   Kiedy przechodziłem przez ulicę, mijając innych ludzi, zauważałem, że ci go nie widzą - nie dostrzegają go. Przez jego ciemne futro? Ze względu na niezdolność do zobaczenia go, brak odpowiednich bodźców? A może po prostu z wyboru nie chcieli go widzieć? Tak, czy inaczej błąkał się między ich nogami, zdolnie wymijając jedną za drugą, niczym najprostszy tor przeszkód.
   Będąc w domu, często starałem się go pogłaskać - próbowałem nawiązać z nim jakiś bliższy kontakt. Ten jednak za każdym razem, kiedy widział moją rękę nadciągającą powoli ku jego małemu łepkowi, uskakiwał z lekką wściekłością i troską, jakby martwił się o mnie i o to, co może zdarzyć się kiedy w taką interakcję wejdziemy. Ubiegał wtedy zawsze do najbliższego kąta, i stamtąd rozmyślał nad swoimi następnymi ruchami, zapewne starając się uporządkować swoje myśli.
   Pewnego dnia jednak, udało mi się go dotknąć. Kiedy poczułem pod moimi palcami jego miękką, puszystą sierść, usłyszałem lekki gong, a z miejsca, w którym ją musnąłem, zaczęły rozlewać się dziwne, pulsujące fale przenikające wszystkie zmysły - po chwili rozległa się niewytłumaczalna melodia, która rozchodziła się po całym pomieszczeniu w leniwym marszu, jakby nie chciała się za szybko zakończyć; zaczęła tańczyć wokół mnie, wirując swoimi niewidzialnymi skrzydłami wokół mojej głowy, zatapiając ją w swoim symfonicznych dźwiękach o najszerszej skali. W tle wciąż było słychać echo gongu, które przygrywało łagodnie pięknej melodii, dopełniając ją, jakby byli braćmi. Kiedy spojrzałem na kota, widziałem ulgę poprzedzającą niewyobrażalny strach. Przed czym? Dostrzegłem również jego ogon, latający to w prawo, to w lewo, bez specjalnego rytmu swoich działań, co kontrastowało z kwitnącą kompozycją rozbrzmiewającą w tle. W chwili wszystko to ucichło, dając mi złudne uczucie nadziei.
   Następnego poranka, kota już nie było. Uciekł gdzieś, zapewne przerażony moją akcją. Jednak jestem z niego dumny -w końcu zgodził się na mój ruch, dając się pogłaskać, nie licząc na konsekwencje, jakie przyniesie przyszłość. Błąka się pewnie gdzieś teraz, szukając kolejnego właściciela, którego będzie mógł obserwować do czasu, aż go wystarczająco dobrze nie pozna. Jednak gdy do tego dojdzie, obdaruje go najpiękniejszym prezentem, jaki może mu podarować.

wtorek, 18 września 2018

Ściana.

   Czasami w swoim życiu napotkasz ścianę; spojrzysz na nią ze wszystkich stron - zobaczysz jej piękne zdobienia nadające jej niesłychanego blasku, dziwne girlandy porozwieszane na całej jej powierzchni; absurdalną fakturę, szurającą pod twoimi palcami oraz ten niemożliwy do określenia kolor.
   Zaczniesz się wtedy zastanawiać: Czemu tu stoi? Czemu zagradza mi przejście, taka piękna, dostojna ściana? Spróbujesz się na nią wspiąć; złapiesz się każdego kolejnego migającego światła, byleby mieć oparcie - byleby wdrapać się na szczyt tej niezdobytej góry i zobaczyć, co się za nią znajduje. Z własnej ciekawości? Z chęci samorealizacji, szukania celu? Czy może właśnie wręcz przeciwnie - z jego braku; chcąc go odszukać [znaleźć]?
   Po niezliczonych próbach zaczynasz wreszcie coś nowego; próbujesz się przebić - zaczynasz napierać pięściami na jej niezrozumiałą dla ciebie powierzchnię, chcąc ją zburzyć; uderzasz w nią z całych swoich sił by się wyładować, nie mieć już przed oczami tej kunsztownej ściany; rzeczy, w którą wpatrywałeś się od dawna - którą przeanalizowałeś na wszelkie możliwe sposoby; którą znasz już na wylot i zaprzyjaźniłeś się z nią, bądź może nawet zakochałeś.
   Miłością platoniczną, która po jakimś czasie przerodziła się w namiętne zauroczenie; aż w końcu w szewską pasję. Próbujesz ją więc teraz zniszczyć w furii, jaka nigdy wcześniej cię nie ogarnęła; kopiesz ją, uderzasz w nią głową aż do momentu, gdy zdajesz sobie sprawę, że twoje stargane kończyny zaczynają sączyć się krwią; wszystko to bez efektu.
   Jest to moment dziwnej realizacji; dojścia do wniosku, że wszystko to było na nic. Nigdy nie chciałbyś zniszczyć czegoś tak pięknego i doniosłego jak ściana, którą napotkałeś i z którą wszedłeś w egzotyczną, nigdy dotąd nieznaną ci relację. Widzisz ślady twojej krwi na jej powierzchni; są one jednak białe, a twoje rany mimo, że bolą - zasklepiają się w niewytłumaczalny sposób. Dostrzegasz piękno, którego dziwnym trafem chciałeś się pozbyć. "Czemu?" i "Jak?" to pytania, które zdajesz zadawać sobie zbyt często, więc rezygnujesz z dalszego dociekania idei istnienia ściany; zawracasz więc - nie zrezygnowany i zawiedziony, lecz z nową wolą życia, która prowadzić cię będzie na swojej smycz- kto wie jak długo.
   Kiedy o niej zapomnisz, tej już nie będzie - gdy znajdziesz się ponownie w tym samym miejscu i przypomnisz sobie o niej - wspomnisz ją, nostalgicznie wpatrując się w ziemię myśląc, jakie niestworzone historie mógłbyś opowiadać ludziom o czasie spędzonym wspólnie. Szybko jednak zaprzestaniesz dalszego marnowania czasu i pójdziesz przed siebie, wreszcie mogąc odkryć to, co kiedyś ukrywała przed tobą w tajemnicy - i będzie to dobry ruch.
   Jednak zawsze z tyłu głowy będziesz wiedział, że kiedyś się jeszcze spotkacie; wtedy wtedy jednak, jako starzy znajomi, uściśniecie się w przyjacielskim uścisku, wspominając stare dzieje, a ta ponownie zniknie, pozostawiając w tobie małe ziarenko doświadczenia, które wkrótce wyrośnie i da życie kolejnej ścianie. Ponieważ taka jest kolej rzeczy.

czwartek, 13 września 2018

> Mit o stworzeniu świata. < (cz.3)


 MIT O STWORZENIU ŚWIATA

Kiedy zstąpił na ziemię, wszystko było jeszcze puste, wyblakłe, bez większego sensu. Nie wyglądało to tak, jak planował – był rozczarowany efektem. Dlatego zamierzał to zmienić. Nie w ten sposób miał zostać zapamiętany – nie chciał być pierwszą Istotą, która zakończyła egzystencję, a która nie zostanie zapamiętana – nie mógł sobie pozwolić na taką zniewagę. Wiedział bowiem, że gdy zniknie, każdy z jego pobratymców to odczuje – zaczną go szukać, wejdą do jego Warstwy aby dostać odpowiedzi, lecz zastaną jedynie Ziemię. Nie może jednak pozostać ona w takim stanie.
Zaczął więc tworzyć – dał upust swoim myślom nie ograniczając się - jednak kiedy da się wolność takiej istocie, jest pewne, że efekt będzie zjawiskowy i niepowtarzalny; można powiedzieć, że był jak genialny artysta bawiący się konwencją - niczym mistrzowski malarz z pustym płótnem smagający swoim pędzlem po jeszcze nie zagospodarowanej przestrzeni; był tancerzem wśród kolorów - okręcał się wokół roślin tworząc najróżniejsze kształty – kwiaty wyrzeźbił samym poruszeniem palca, krzaki powstawały zaraz przed skokiem, kiedy wybijał się, schylając jak najniżej, byleby wyskoczyć wysoko i stworzyć kolejny kłębek trawy; robił piruet, a za nim, niczym najdoskonalsza partnerka, tworzyły się strome góry i kaniony; idąc tanecznym krokiem stworzył morze oraz jego szumiące i nostalgiczne fale, mające przypominać mu o jego świecie - o tym, że to, co właśnie tworzy jest jedynie cieniem urody jego lądu, marną kopią, lecz nie chciał teraz o tym myśleć; chciał jedynie tworzyć, kontynuować tę eksplozję barw, o których nie miał pojęcia, że nawet istniały – zaczął śpiewać, a z jego ust poczęły wylewać się najpiękniejsze słowa, tworząc ptaki – te towarzyszyły mu w akompaniamencie, dodając swoje barwne, choć skrzekliwe głosy; wokół nich tworzyło się nowe życie, a wszystko wyglądało jak najdoskonalsze dzieło sztuki - tworzyło idealną harmonię, współgrało ze sobą w symfonicznym ładzie. Za nimi kroczyły sarny – biegły, byleby nadążyć za swoim przywódcą i obserwować, jak na ich oczach tworzy się nieodkryty, dziewiczy świat, po którym stąpać będą do końca swoich dni. Wyglądało to magicznie – na froncie stał artysta, przed którym wylewało się piękno, szedł przed siebie niosąc nadzieję i ład; za nim, w idealnym szeregu szły wytwory jego najdoskonalszej wyobraźni – zwierzęta – w tym sarny, dziki, jelenie, trzody chlewne oraz wszystko, co teraz stąpa po ziemi; na końcu były ptaki, które zamykały ten symetryczny szereg, podśpiewując radośnie, ciesząc się na myśl istnienia w tak cudownym świecie. Na końcu zaczął rzeźbić ludzi – robił to na przykładzie formy, jaką przyjął, gdy pojawił się na globie. Ci jednak nie dołączyli się do jego orkiestry i rozeszli się po całym świecie, nie dostrzegając stworzenia piękna, jakie rozgrywało się na ich oczach. Pod naporem ich ciężaru, oraz z uwagi, że ziemia nie była wtedy uformowana, zaczęli powoli się obniżać, co skutkowało stworzeniem dolin; z roślin bawełny stworzył chmury, które tkała Wielka Tkaczka, opiekunka nieba.
Następnie stworzył Boga Sonosa, oraz Boga Sonesa – Słońce i Księżyc, ułożył je w idealnej harmonii po dwóch stronach horyzontu tak, by zawsze jeden wyglądał na zewnątrz tak długo, jak drugi; niestety jednak, ci po jakimś okresie zaczęli walczyć ze sobą zaciekle, gdyż każdy chciał patrzyć się na Stworzenie. Po pewnym czasie jednak zaprzestali wojny pod naporem Istoty, przystając na Układ Równości. Jako, że bez śpiewu ptaków na Ziemi było cicho, postanowił stworzyć istoty zwane Aerami – te w jednej chwili rozlały się po powierzchni całej Ziemi, nie zostawiając choćby jednej wolnej przestrzeni. Stworzenia te miały nie tylko sprawiać, iż na tym świecie nigdy już nikt nie usłyszy ciszy, lecz miały też wiązać istoty na nim żyjące do bodźców zewnętrznych – bez Aer, każde stworzenie stąpające po Ziemi miało ulec natychmiastowej śmierci. Aery nie tylko więziły ludzi, lecz dawały im również wolność – dzięki nim, Ziemianie (bo tak właśnie Istota nazwała swoje stworzenia) mogli przesuwać  dowolne przedmioty; wystarczyło, że ktoś miał taką wolę, a Aery od razu zbierały się w małą grupę i robiły całą tę pracę za niego. Fenomen ten nazywany jest teraz „grawitacją”.
Aby zapobiec temu, by inne istoty nie mogły skończyć swojego istnienia – może z zawiści, może z samej troski o ich egzystencję, stworzył Pustkę – to do niej miały trafiać wszystkie istoty po śmierci. Nie było w niej nic – samo określenie „nic” nie oddaje istoty pustki – nie było tam niczego – myśli, snów, rzeczy materialnych, kłopotów. Za jej strażnika ustanowił Chrogonosa – Boga Śmierci, Pustki – patrona wolności. Miał on pełnić służbę przez całe swoje istnienie, pogrążony w bezkresnym śnie – do czasu, aż nie napotkał on jakiejś Istoty – zmuszony był wówczas wydalić ją ze świata. Każdej, prócz Niego.
Mimo napracowania, wciąż był niezadowolony z efektu - nadal czuć było pustkę rozwodzącą się po powierzchni Ziemi – nie miał jednak pomysłu, jak ją wypełnić Pogodził się z tą myślą, a następnie postanowił sprawdzić, jak miewają się jego stworzenia – zauważył wtedy pierwsze cywilizacje powoli rozwijające się, rozrastające niczym kwiaty. Jedno z miast szczególnie zwróciło jego uwagę – położone było w pięknym miejscu, wśród najróżniejszych skał i zieleni. Uważał, że świetnie komponowało się z wszystkim, co dotychczas stworzył. Niestety – było one zagrożone przygwożdżeniem przez ogromną, ledwo trzymającą się na powierzchni klifu skałę. Nie chcąc, by tak urodziwe miejsce zostało zniszczone, objawił się mieszkańcom, zawierając z nimi pakt – za cenę połowy ludzi, ten usunie zagrożenie, dopilnowując, by nigdy już nie znalazło się w podobnym niebezpieczeństwie. Ludzie początkowo byli sceptyczni, lecz po głębszym namyśle zdecydowali poświęcić się dla przyszłych pokoleń. Okazało się to jedynie testem – Istota to doceniła, w rzeczywistości usuwając skałę za cenę ich wiary i posłuszeństwa. Uznała bowiem, że zawierzyli jej w pełni swoje życia, tym samym spłacając dług. Po tym zdarzeniu, nazwano miasto „Zawierzeniem”, które następnie przemieniało się z wieku na wiek; usłyszeć można było o „Zawarciu” (paktu) i „Zawierceniu” (nikt do końca nie wie, skąd się wzięło) – ostatecznie jednak skończyło jako „Zawiercie”.
W końcu nadszedł moment, na który czekał od zawsze – wiedział od jakiegoś czasu, że się zbliża małymi, powolnymi krokami. Był jak cień, nieustannie stąpający za nim, lekko przestraszony, niepewny - w końcu jednak zdobył się na odwagę, zaszedł Istotę od tyłu i dźgnął go nożem zwanym przemijaniem, końcem – metą. Jego śmierć nie była nadzwyczajna – nie różniła się specjalnie od innych ludzi. Pewnego dnia po prostu poczuł nagłe ukłucie w klatce, zjadające go od środka. Czuł błogą euforię, wreszcie będąc uwolnionym od egzystencji. Kiedy wydał ostatnie tchnienie, jego ciało upadło, leżąc bezczynnie, bez oddechu. Podleciały wtedy Aery, pchające go w nieustannie w stronę ziemi – było ciężko, był w końcu Istotą – jednak po długim czasie udało się – zespolił się z gruntem, a na jego miejscu wyrosło drzewo mające przypominać jego oryginalną formę. I przypominało – była to idealna interpretacja jego prawdziwej postaci. I w ten sposób ziemia została dopełniona. Nie była już pusta – wypełniały ją piękne, barwne drzewa, mające przypominać mieszkańcom o Istocie. Niestety jednak, po eonach istnienia planety, ona sama zapomniała, jak drzewa wyglądały za czasów Rzeźbienia – dlatego teraz są one powyginane na wszelkie strony, próbując dociec dawnego wyglądu stwórcy. Poza jej figurą, zapomniane zostało również jej imię – dlatego teraz odnosimy się do niej jako „Zapomniany” .
Jak się okazało, umysły ludzi były tak rozwinięte i rozległe, że zdołały utworzyć własny świat – „Świat Snów”. To do niego legną wszelkie wspomnienia, myśli i marzenia. To do niego trafiają ludzie podczas snów, często nie mogąc ich rozszyfrować pod naporem informacji, jakie są tam przechowywane. Świat ten okazał się zbyt rozległy – zaczął tworzyć własną jednostkę – Boga, który miał spełnić żądania wszystkich ludzi. Miał ich kochać, gdyż ludzie chcieli być kochani – miał im wybaczać, gdyż ludzie chcieli być idealni. Zapomnieli więc o Istocie na rzecz ich Jedynego Boga i zdradzili go, czcząc ich własną projekcję. Poczęli pisać o nim księgi, coraz bardziej lgnąć w swoje kłamstwa, zatapiając się w nie, aż w końcu sącząc je sobie nawzajem do głów. Wtedy właśnie zakończyła się era Zapomnianego.



Plan. (Mitologia cz.2)




PLAN

Na jednej z Warstw istota znudzona życiem , teraz nazywana "Zapomnianym" mimo, że wśród Istot nie można było wyróżnić płci. Postanowił stworzyć własny świat. Jednak świat ten miał być inny. Miał posiadać swój koniec. Wszystko, co się na nim zrodziło miało kiedyś zniknąć,  być ulotne. Kiedy poinformował inne Istoty o swoim planie, każda z nich nie rozumiała jego konceptu. Nie pojmowały, czemu coś, co istnieje, miałoby się kiedyś skończyć. Najwidoczniej nie były tak inteligentne, jak Najstarszy, gdyż nie pojmowały pełnego spektrum sprawy. Wiele z nich było znudzone istnieniem - pragnęło końca, jednak wiedziały, że same z siebie nigdy się nie ujrzą mety. Nie znały konceptu śmierci. Najstarszy jednak miał plan. Plan, który zamierzał wkrótce zrealizować.
            Świat, który zamierzał stworzyć, nie był jego pierwszym projektem. Już wiele razy tworzył całe rasy i cywilizacje, zresztą nie była on prekursorem tego typu "wynalazków" - kiedyś przed nim jedna z Istot odkryła tę umiejętność. Kiedy Najstarszy to zobaczył, od razu zaczął wielbić tę metodę wyrażania swojego znudzenia. Od tego momentu namnożył ich niewyobrażalną ilość. Ten świat, tzw. "Ziemia" które wzięło się od słowa "ziemios" [przyp. tłum. ziemios - zapisana forma języka Istot, znaczy: perfekcyjne, idealne] miał być jego ideałem, planem na zakończenie swojego istnienia oraz czymś, co pozostawi po sobie, kiedy go już nie będzie. Planował on bowiem, po utworzeniu śmiertelnego świata, zmienić się w jedną ze stworzonych istot, tym samym sprawiając, iż jego istnienie się zakończy.
            Zaczął rzeźbić kulę swoim umysłem, miała być ona idealna, dokładnie wymierzona, piękna. Niestety, nie udało się – podczas żłobienia, upuścił ją, tym samym spłaszczając – od tego momentu Ziemia nie jest idealną kulą. Tutaj napotkał pewien problem – nie miał pomysłu, co zrobić, by ten świat wyróżniał się na tle pozostałych. Wymyślił więc kolory –stworzył je na obraz swoich myśli, urzeczywistnienia ich, sprawienia, że to, nad czym od zawsze rozmyślał przybierze odczuwalną postać. W ten sposób powstały kolory niebieski, zielony oraz czerwony – każdy odzwierciedlał inny zakątek jego umysłu, pomalował nimi jej powierzchnie. Następnie zagłębił się w swoje dzieło, stając na jego powierzchni. Jako, że nie mógł odzwierciedlić wszystkich planów oraz wymiarów, stworzył ten świat jedynie materialnym, z zakresem widoczności jedynie trzech wymiarów. Był to dla niego pewien szok – nigdy wcześniej nie miał tak małego pola widzenia, lecz się przyzwyczaił.

Wielkie Rozproszenie (Mitologia cz.1)


           
WIELKIE ROZPROSZENIE

            Świat istniał od zawsze. Dla świata koncept "powstania" jest niewytłumaczalny, niezrozumiały. Zawsze istniały też istoty, które poruszały się w tym świecie. Nie posiadają one nazwy - nie wiedzą nawet, czym jest "nazwa", gdyż  nie posiadają mowy. Nie porozumiewają się - wiedzą po prostu, czego chcą ich współbratymcy. Kiedyś były od siebie odizolowane - teraz jednak wykształciły tę umiejętność "rozpoznawania".  Chociaż słowa jak "teraz" czy "kiedyś" nie oddają w pełni ich idei czasu. Jeśli chodzi o wygląd - są ogromne. Istnieją one w różnych wymiarach i planach  - są one materialne, lecz odczuć można je na wiele różnych sposobów; między innymi dzięki dotykowi oraz myślom. Jednak nie są to jedyne możliwości - istnieją inne, w formie niemożliwej do opisania słowami. Dźwięki, jakie wydają są jedynie skutkiem ubocznym ich ruchu. Są to ciągłe, nieprzerwane piski i donośne krzyki, stanowiące nieodłączną część ich poruszania. Jeżeli chodzi o ich liczebność - nie są w stanie stwierdzić przez rozległość świata. Po odkryciu kolejnych Warstw tym bardziej ich liczebność stała się niepoliczalna, ze względu na to, iż wiele z nich przeniosło się na kolejne Warstwy, by prowadzić w nich badania.
            Znudzone istnieniem, poczęły robić różne rzeczy - od eksplorowania ich nieskończonego świata, przez muzykę i międzywymiarowy taniec, kończąc na dziwnym, intymnym przechodzeniu między Warstwą Pierwszą a Warstwą Drugą. Eksplorując swój ląd, odkryły m. in Warstwy Świata - coś, co jest powyżej istnienia - nie są to wymiary, jak wiele z nich kiedyś sądziło, jednak coś, czego nawet one nie są w stanie do teraz pojąć. Po ich odkryciu podzieliły się. Wiele z nich chciało pozostać w pierwotnej Warstwie. Znalazły się jednak też te, które z chęci zajęcia się czymś, poczęły ich eksplorację. Kiedy weszły na Drugą odkryły, że świat w tamtym miejscu jest zupełnie inny. Wtedy rozpoczął się ich podział - istoty na Warstwie Drugiej uważały się za wyższe, lepsze. Pierwszowarstwowe jednak nadal nie chciały się "wznieść" - jak to nazywały te z Drugiej Warstwy i pozostały tam, gdzie było ich miejsce.
             Im dalej Drugowarstwowe Istoty wchodziły, tym więcej ich [Warstw] znajdywały. W końcu doszły one do liczby, której żadna z nich nich nie potrafiła objąć umysłem. Postanowiły, że wrócą na Warstwę Pierwszą, i zakomunikują "gorszym" o swoich odkryciach. Kiedy wróciły, okazało się, że nie było żadnej Istot. Nie mogły ich znaleźć - szukały na wszystkich planach i wymiarach, zastanawiały się, czy nie zabłądziły pośród Warstw, lecz żadnej nie zdołały odnaleźć. Do teraz nie wiedzą, co się z nimi stało - może istnieją wciąż, ukryte, bądź zagubione w jednej z Warstw - kto wie? Może nadszedł ich upragniony koniec z ręki istoty na wyższym poziomie egzystencji, niż one same? W końcu każda z Warstw jest nieskończona, a nie wiadomo, czy same Warstwy się kiedyś kończą. Powróciły więc na Drugą Warstwę i kontynuowały swoje bycie. Rozdzieliły się na poszczególne Warstwy, by każda z nich mogła w spokoju kontemplować i tworzyć, co jej się podoba. Nastąpiło wtedy tzw. Wielkie Rozproszenie, mające na celu udoskonalić wszystko, co dotychczas istniało oraz to, co zaistnieje.