poniedziałek, 18 listopada 2019

Dom.

budując dom
myślisz o nim:
solidny
wytrzymały
sumienny

to twoje ręce nadały mu fundamenty
to twoje ręce nadały mu kształt

stajesz się jego przyjacielem;
on - częścią twej rodziny
nie jesteś bowiem jego właścicielem;
choć został ulepiony z twojej gliny

z czasem
ten zaczyna:
blednąć
słabnąć
gasnąć

ty desperacko próbujesz oświetlić go swym promieniem-
którego ten nie dostrzega.

nie chcesz go opuszczać lecz musisz;
jego ściany poczęły już pękać
ty wzmagasz się i smucisz-
poczynasz klękać
i rozpaczasz.

następnego dnia 
słońce wzejdzie nad horyzont
gdzie się podziejesz? gdzie się udasz?
z przerażeniem spoglądasz w niebo, rozmyślając.

Podróż

   Idę ścieżką, która prowadzi mnie do miejsca wyższego niż najwyższe góry; którego szczyt wznosi się daleko ponad gęste chmury mojej wyobraźni, które otaczają go swoją mleczną barwą niczym zupa mleczna gotowana przez wielkiego potwora zataczającego ogromne koła swoim wielkim wiosłem jednocześnie mieszając tę przedziwną miksturę.
   Potwór ten wydaje się być głęboko zamyślony w swojej czynności - a może rozmyśla nad tym, jaki jest sens wykonywania w kółko tej samej czynności? Czy to mieszanie nie przyniesie zamierzonego efektu? Jego zupa nie wyjdzie taka, jak powinna? Kremowa, ciemna ze szczyptą pikanterii, jaką wniosłyby pioruny rozczapierzone po całej masie, która skraplałaby się w dół, tworząc u stepów góry powódź zabierającą ze sobą miliony ofiar w postaci kukieł, którymi steruje drugą ręką; w końcu to jego mały plac zabaw; nic szczególnego do zamartwiania się i zawracania sobie głowy.
   Idę ścieżką, która wiedzie tam, gdzie nie zachodzę nigdy, gdy znajduję się w pobliżu tego miejsca. Mój cel wydaje się niemożliwy, co jest nie do zniesienia znając moją naturę. A jednak - wszystko wydaje się takie ogromne i przerastające mnie pod każdym względem. Gąszcza, przy których wydaje się jak mrówka i pomiędzy którymi muszę przecinać, ranią mnie przy każdym kontakcie swoimi ostrymi jak brzytwa kolcami, jakby były rękami osoby desperacko szukającej bliskości, lecz nigdy niepotrafiącej znaleźć ukojenia. Z tyłu, na karku, ciągle czuję wzrok tej wielkiej istoty znad góry, która zawsze czuwa, czy idę w odpowiednim kierunku; co jednak stanie się, gdy skroczę ze ścieżki.
   Wszędzie gdzie się nie spojrzę, osacza mnie ta zielonkawa barwa, która roztacza się daleko poza moje pole widzenia; czuję, jakby co chwilę się materializowała tylko po to, by w następnej sekundzie wsiąknąć we mnie i wypełnić całego, a potem opuścić moje ciało niczym nieproszony gość - jakbym nie był tą osobą, której szukała.
   W końcu napotykam stary, najprawdopodobniej opuszczony budynek - ruinę, przez której okna dobywa się światło bez źródła, obrośnięty zgniłą zielenią, zapuszczony. Jego pęknięte kamienne ściany tworzyły dwa pokoje oddzielone grubym, obskurnym zamurowaniem; jeden z pokojów całkowicie ciemny, drugi zaś przejrzysty - oba jednak w pełni puste, jakby ktoś przyszedł tu kiedyś i ukradł całą ich zawartość. Idę wgłąb, aby rozejrzeć się po wnętrzu, gdy zza rogu wyskakuje On.

                                                                               ***

   Lis był mały, nie większy od mojej prawej łydki; był młody, a jego sierść mieniła się w świetle. Nigdy nie sądziłem, że zobaczę kiedykolwiek tak piękne zwierzę. Jego ogon, falujący na grzbiecie wyglądał niczym flaga, którą macha generał, chcąc poddać się wrogiej armii, oszczędzając swoich ludzi. Podbiegł do mnie, witając swoją ucieszoną kitą i zapiszczał wysokim głosem chcąc zabrać mnie w podróż. Począłem więc iść za nim krok w krok, nie bacząc na to, co było przede mną - widziałem jedynie kitę, poruszaną na wietrze.
   Idąc już latami zdążyłem zauważyć, że był to błąd; podążam jednak dalej, błądząc ciągle tymi samymi ścieżkami razem z moim przewodnikiem, który jak się zdaje nie nauczył się niczego w naszej przeprawie i dalej zamierzał oszukiwać mnie odnośnie swojej znajomości drogi, co bardzo mnie wzburzyło i zdecydowałem się zmiażdżyć jego głowę pod moją ciężką podeszwą; myślałem nad tym od jakiegoś czasu, ale nie chciałem zabrudzić swoich butów, które i tak są już w kiepskim stanie biorąc uwagę ilość moich dawnych przyjaciół. Spoglądam w górę tylko po to, by zauważyć, że ręka Potwora Mieszającego Zupę zmierza w moim kierunku, by sięgnąć po kolejną przyprawę do swojej zupy. Opuszkiem opuszka opuszka palca zabiera ze sobą resztki lisa i wkłada jego już rozkładające się ciało do garnka.
   "Cóż za dziwna historia" - myślę sobie, po czym idę dalej wgłąb lasu w nadziei znalezienia wyjścia...
.
.
.
...Które znajduje się za następnym rogiem! Moja ofiara nie była w takim razie konieczna - potrzebowałem poczekać jeszcze tylko parę chwil, by znaleźć wyjście. No cóż! Wielka szkoda. Napotykam wielką pustynię; czuję pewne uczucie deja vu pod moją skórą, ale staram się ignorować, prąc tym samym przed siebie. Jednak nie na długo; wpadam w studnię. "Jakim, kurwa, cudem na środku pustyni znajduje się studnia?" - zadaję sobie nagle pytanie. Studnia jednak jest pusta, co oczywiście nie jest niespodzianką, a na jej dnie znajduje się klapa.
   Pod nią - drabina. Drabina, która wydaje się wręcz nieskończona; ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
i  ciągnie się
 bez końca
Cóż - jak się okazuje, jedynie metaforycznie, gdyż koniec ten w końcu nadchodzi.

   Znajduję się na plaży małej wyspy; dookoła mnie nie ma nic, oprócz morza - powróciłem do domu. Drabina zniknęła; wraz z nią jedyna droga ucieczki; jestem tu tylko i wyłącznie ja. Może kiedyś znów wyruszę w podróż? Może tego czasu się nie doczekam? Czy w ogóle tego chcę?

niedziela, 29 września 2019

Wywiad.

   Siedzimy w cichym zaułku: ja, wraz z moim dziennikarzem, który od lat siedzi w mojej głowie cicho szepcząc do ucha kolejne pytania - jedno za drugim, nawet nie czekając na odpowiedź.
   Powiedziałem "dziennikarz" - jednak jest to określenie na wyrost, bowiem do profesjonalnego dziennikarza jest mu daleko; robi to raczej z pasji, samej chęci bycia wścibskim, włażenia ludziom do głowy i zaglądania w miejsca, w które nie powinien się zapuszczać.
   Jednak na osobę przeprowadzającą wywiad, jest zaskakująco cichy - podczas moich wypowiedzi obserwuje jedynie dogłębnie moją twarz, niespecjalnie dopytując się o szczegóły prawie jakby mnie nie słuchał; pewnie to jego sekretna technika; jego tajemnica, o której nie mówi nikomu innemu.
   Czego on tak zaciekle doszukuje się pomiędzy moimi zdaniami? Czego chce tym razem? Czy chce mnie zranić? Może dać mi dobrą radę? Nie potrzebuję jednak jego pomocy - staram się więc utrzymać jak najbardziej kamienną twarz, jaką mogę; zero ekspresji, żadnych niepotrzebnych ruchów, spojrzeń w prawo, lewo - nie wspominając już o zagryzaniu warg czy drapaniu się po nosie.
   Patrzę się głęboko w jego oczy, by nie dawać mu żadnych zbędnych informacji, których łańcuch mógłby doprowadzić go do dalekich zakątków mojego umysłu. Byłyby jak domino; jedna z myśli uderzałaby kolejną, by w końcu nabrać tempa i rozbić moją obronę na milion kawałków, których zebranie zajęłoby wieki.
   Dalej kontynuuję mój nieprzerwany monolog w obawie przed niespodziewanym atakiem; czuję jak mój przeciwnik nieprzerwanie napiera całą swoją siłą na moje mury, które tak skrzętnie budowałem - ja jednak się nie poddaję i dalej podtrzymuję tę złudną fasadę nieświadomości tego, co dzieje się na froncie.
   Czy nie jest to jednak czego on chce? Może od początku dawałem ciągnąć się mu za nos, przez cały ten czas odkrywając moją prawdziwą naturę? Czy dałem się w taki prosty sposób oszukać? Od kiedy zaczął nade mną królować?
   To wszystko jest jednak hipotetyczne; nie mogę popadać w tak głupie domysły; a może jednak? Co mam zrobić? Czy dalej iść w zaparte i udawać, że o niczym nie wiem? Czy może jednak uświadomić go o jego niekompetencji?    Wiem przecież o wszystkich jego sztuczkach; czy w takim razie konflikt ten ma jakikolwiek sens, skoro obaj znamy swoje największe sekrety?


ja
Czemu to kontynuujemy? Czy będziemy się tak wiecznie oszukiwać? Czy będzie to niekończąca się spirala pogardy i niezrozumienia?

On
Tak, dopóki sam tego nie zaakceptujesz.



   Dawno, dawno temu pewien chłopiec koło swego domu zasadził drzewo; miało być one symbolem nowego życia i względnej radości. Miał siedzieć w jego cieniu gdy dorośnie i patrzeć, jak wyrasta na przestrzeni lat.
   Drzewo to jednak było skażone i wypuściło zarażone korzenie bardzo głęboko - tak głęboko, że sięgały one nawet dna ziemi.
   Jako mężczyzna już, chłopiec postanowił ściąć drzewo, które zasadził jeszcze jako brzdąc; rąbał i rąbał dniami i nocami, lecz ono nie dawało za wygraną.
   Mężczyzna w końcu się poddał i usiadł pod drzewem i zrozumiał, że od początku tam nie stało.

piątek, 20 września 2019

Śmierć.

   Pomocy! Czuję że zanikam -  powoli dematerializuję się, łącząc się z otaczającym mnie światem - umieram. Nie potrafię wydobyć z siebie dźwięku - wskazać palcem, przymknąć oczu, podnieść pióra, uchwycić chwili.
   Pewna część mnie się rozpada - reszta za nią. Nie czuję już bicia serca ani oddechu w moich płucach. Nie ma we mnie nic, co mogłoby ożyć.
   Nie mogę się już koronować władcą własnych światów; korona nie pasuje na mój umysł. Każdy wysiłek mózgu jest niczym wielki krok z balastem o wielkości góry.
   To, co niegdyś było moim przyjacielem, teraz obróciło się przeciwko mnie. Jestem skończony.
   Kiedy do tego doszło? Kiedy wbito mi nóż w plecy? Czy byłem zapatrzony gdzieś przed siebie, dlatego nieuważny nie usłyszałem zbliżającego się przeciwnika?
   Nic z tego nie jest ważne, gdyż umieram! Nie śmiercią naturalną - śmiercią świetlaną, najgorszą z możliwych.
   Nie zdążyłem pożegnać się na dobre z wszystkimi przyjaciółmi w mojej głowie - nie pokazałem ich światu, czemu więc dopadłaś mnie tak wcześnie, o śmiercio?
   Jedyną moją nadzieją jest deszcz, który spadnie po mojej egzekucji, z którego będę mógł wyłowić parę kropel, uzdrawiając moje stargane ciało, a na jego szczycie wyrośnie nowa, czysta, pełna fal głowa.
   Do tego czasu jednak czekam na twoje przyjście z zapartym tchem i odliczam powoli
i czekam
i czekam
i czekam

i
czekam

środa, 7 sierpnia 2019

Dezerter.

   John Braun nie identyfikował się z krajem, w którym mieszkał; nigdy nie chciał go chwalić, mówić o nim, śpiewać jego hymnu, być częścią jego społeczeństwa, a tym bardziej za niego walczyć. Kiedy jednak w jego urodziny został siłą zwerbowany do wojsk III Rzeszy jego zdziwieniu nie było końca; jak to on, Polak ma walczyć za ten plugawy kraj? Ma podążać za diabelskim władcą, który prowadzi swoich ludzi na rzeź, tym samym skazując na wyrok śmierci niezliczone ilości bezbronnych ludzi?
   Nie opierał się jednak - żołnierze, który wparowali do jego domu o wczesnym poranku wyglądali zbyt groźnie, by bezpiecznym było się im sprzeciwiać. Oznajmili rubasznie ze sztucznym, wyćwiczonym już uśmiechem, który nie odklejał się od ich twarzy, że został wybrany jako szczęśliwiec obdarowany możliwością wzięcia udziału w walce o lepsze jutro - od razu, gdy zobaczył ich we framudze drzwi wiedział, że nadchodzą kłopoty; i to te z rodzaju tych, które wywracają twoje życie do góry nogami, niczym wielki dręczyciel, który łapie swoją ofiarę za nogi, tarmosząc ją i nie chcąc puścić.

   Jednak ich słowa przerosły jego wszelkie oczekiwania; dręczyciel okazał się być wielkości słonia; on był jedynie myszą.
 
   Przytłoczony nagłym rozkazem, oniemiał. Obie strony wiedziały już, że tego dnia został wydany wyrok; jedyne, co mu pozostało, to pogodzenie się z końcem. Nie chciał nawet niepokoić rodziny; nie zamierzał ich martwić - nawet jeśli naszłaby go nagła potrzeba, był pewien, że jego kaci nie pozwolą mu uciec tak łatwo. Zgodził się więc pośpiesznie, spakował naprędce swoje rzeczy (choć, jak powiedzieli mu żołnierze, nie przydadzą mu się w szeregach) i ledwo co się obejrzał - już został załadowany do wielkiej ciężarówki wraz z setką innych, podobnych mu ofiar.

   Jechali niczym bydło na rzeź; z wyjątkiem, że oni jednak zdawali sobie sprawę, że jest to droga w jedną stronę.

   Czy w takim razie jadą, by zostać przerobieni na mięso dla zwierząt? Zostaną poćwiartowani żywcem, by następnie zostać pokarmem dla świń? Ta myśl wywołała u niego niemałe mdłości, więc postanowił zaprzestać, bo już w następnej chwili zaczął planować ucieczkę; nie był pewnie jedyny - każdy tutaj zgromadzony pewnie pogrążony był w rozmarzaniach nad ponownym zobaczeniem się z rodziną i przyjaciółmi; poczuł wręcz pewną więź braterską, która pomogła mu oczyścić myśli.
   Upchani byli zadziwiająco ciasno - John sam zastanawiał się, jak to możliwe, by upchać tyle osób w jednym miejscu; jest to wręcz niedorzecznie absurdalne. Stali tak blisko siebie, że każdy był w stanie czuć oddech innych na swoim karku, co nie było do końca miłym doświadczeniem szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że jechali już niezliczone ilości godzin - czas jednak leci szybko, gdy dryfuje się pośród swoich oddalonych za horyzontem myśli i gdyba się nad tym co było, a co by mogło być.
   Nie pomogło to jednak paru pogrążonym w zadumie ofiarom swoich rozmyślań; ci pomdleli tylko po to, by zostać zdeptanym w turbulencjach na najbliższym zakręcie. Buty przypadkowych morderców zjednały się z mózgiem swoich niefortunnych ofiar; stały się jednością, jakby to tam było ich miejsce; jakby głowa zamieniła się miejscem ze stopą; jakby góra i dół zamieniły się stronami; północ z południem; słońce z księżycem - wszystko to w jednym momencie.
   Czerwone plamy zaczęły pokrywać powoli podłogę, zabarwiając deski na kolor krwistobrązowy; brud spod podeszew zmieszał się z posoką, nadając jej ziemistego odcienia; był niczym artysta mieszający ze sobą dwa kolory, by uzyskać ten jeden, idealny - w tym przypadku artystą był parkiet; co chciał namalować? Obraz pełen okrucieństwa? Pełen wzburzenia wśród osób, które po nim stąpały? Czy ten kolor, niczym wyjęty prosto z gruntu, miał być przeniesieniem krzyków przerażenia, jakie wydobywały się z ust wiezionych do miejsca, z którego już nie wrócą - symbolem, w pewnym sensie?

   John jednak nie zauważył sceny, jaka rozgrywała się wokół niego; jego mózg był gdzie indziej - zabrał się wraz z jego rozumem gdzieś daleko, tam, gdzie nie dosięgną go żadne krzyki i prośby o pomoc. 

   Nie miał teraz czasu martwić się innymi; musiał zadbać o swój własny powrót do domu. Cały plan ułożony był już od początku do końca; teraz wystarczyło dodać parę poprawek i zmienić parę rzeczy - nie mógł się nie udać. Zamyślony, poczuł, jak jego ciało zaczyna odczuwać nagłą zmianę - to jego środek transportu zaczyna zwalniać. Gdyby ktokolwiek inny usłyszał, że tak mała zmiana była w stanie wybić tego myśliciela z jego krainy marzeń, zapewne zaśmiałby się z niedorzeczności tego zdarzenia; jednak jeśli osoba ta byłaby jednym z pasażerów ciężarówki, którą jechał, z całą pewnością zrozumiałby euforię i strach, w jaką popadł John; w końcu jadąc nieustannie z pewną prędkością, ciało zaczyna być bardziej wrażliwe na każdą małą modyfikację.
   Czy oznaczało to, że są już u celu? Braun nie wiedział, czy się cieszyć, czy płakać; wolał jechać nieskończenie długo, by zbudować dom w swoim wymyślonym świecie, zestarzeć się w nim, a w końcu umrzeć ze starości, nie myśląc o problemach.
   Jednak nikt nie spodziewał się tego, co się wydarzyło; do ciężarówki zaczęto wpakowywać coraz to kolejne osoby, upychając już wcześniej zatłoczony bagażnik.

Wchodziły ciągle to kolejne
                                               i kolejne
                                                             i kolejne
                                                                           i kolejne
                                                                                         i kolejne
                                                                                                       i kolejne
                                                                                                                     i kolejne

jedna po drugiej
miażdżąc powoli żebra
łamiąc kończyny

   Horroru tego nie mogły oddać nawet ściany próbujące napisać o tym wiersz; ich próby spełzły na niczym, gdy twarze wszystkich napierały na nie z całą siłą, patrzyły z pogardą na żołnierzy, którzy pakowali następne osoby do tego piekła.
   W końcu jednak nastąpił koniec - wrota zostały zamknięte, a światło przestało dosięgać ich twarze; dla wielu był to ich ostatni raz, gdy czuli promienie światła padające na ich twarze; inni nie byli nawet w stanie ich dostrzec, gdyż zasłaniali je pozostali - stali więc w ich cieniu, zapatrzeni w ciemność.

   John pozostawał niewzruszony; trzymał się dobrze pomimo kilku złamanych żeber i trudności z oddychaniem; pomagał mu w tym jego świat, który był niebem w całych tych piekielnych czeluściach; był jego światłem w tunelu, które utrzymywało go zdrowym na umyśle. Jego plan był już ukończony w pełni; teraz jednak rozmyślał nad tym, co będzie potem; co zrobi, gdy wróci wreszcie do swojej matki i uściska ją mocno ze łzami wzruszenia w oczach; zaczną wspominać ojca i śmiać się z komicznych sytuacji z przeszłości.
 
   Jechali kolejne godziny wśród fekaliów i wymiocin wymieszanych ze wsiąkniętą już w podłogę krwią; ta najwyraźniej chciała dodać trochę pikanterii do swojego dzieła, więc zaczęła eksperymentować z kolorami, nadając im więcej ekspresji i dramaturgii. Więźniowie tego pandemonium błagali o pomoc, krzycząc obelgi w stronę już nie tylko ich katów, lecz całego świata; dla wielu był to kryzys wiary - zaczęli kwestionować ich Stwórcę, który to dał im prawo do życia; oni jednak woleli go nie mieć.
   Swąd, jaki unosił się w powietrzu wyżynał wręcz nozdrza; był niczym trucizna, która powoli dostawała się do organizmu wyniszczając każdego, którego napotka. Był on gorszy niż cokolwiek, co pochodziło z ziemi; był nie z tego świata, niczym coś stworzone przez pozaziemskie istoty, które przyleciały na ziemię tylko po to, by stworzyć coś tak ohydnego - po co? Tego nie wie nikt oprócz nich.


***


   Godzina za godziną, minuta za minutą ciągnęły się za sobą niczym więźniowie w obozie karnym - tył ciężarówki robił się coraz to lżejszy z każdą duszą opuszczającą ciało swojego właściciela. Wnętrze wyglądało tak groteskowo, że nawet najbardziej awangardowi malarze nie byliby w stanie oddać abstrakcyjności sceny, jaka rozgrywała się w środku; nie było już widać podłogi - przykrywała ją gruba warstwa krwi, która sprawiała, że bagażnik wydawał się teraz być bardziej basenem posoki, w której kąpali się ci, którzy jakimś cudem przetrwali tą czasową wizytę w piekle. "Czy to tak wygląda piekło?" - każdy z upadłych zastanawiał się cicho mamrocząc do siebie pod nosem, jakby nie chcąc zbudzić pływających po powierzchni ciał.
   W końcu jednak - w końcu! Zatrzymali się. Oczywiście żaden ze straumatyzowanych podróżników nie odważył się nawet ucieszyć. Żaden  oprócz Johna, który z uśmiechem na twarzy przeszedł z lekkim trudem do drzwi i czekał, aż jego wybawiciele otworzą mu w końcu drzwi.
   Dawno nie ucieszył się tak bardzo z dźwięku skrzypiących drzwi - wybiegł od razu przed siebie, tak jak planował przez cały czas i skręcił w lewo mając nadzieję, że są tam jakieś krzaki. "Nie mam innego wyjścia - jeśli zaciągną mnie na front, nie będę miał najmniejszych szans na przeżycie; teraz albo nigdy John, biegnij!" - krzyczał do siebie w głowie, podczas gdy zdezorientowani żołnierze byli w szoku, że ktoś może być na tyle głupi, aby uciec im sprzed nosa. Nie zwrócili za bardzo uwagi na powoli wylewającą się ciecz; najwyraźniej jest to dość częsty widok podczas ich ludzkich łowów. Po czasie jednak zdążyli się opamiętać i ku zdziwieniu Johna nie zaczęli nawet strzelać; poczęli go gonić. John wówczas nie wiedział jeszcze, że była to kara większa niż rozstrzelanie, którego się tak niemiłosiernie bał.


***


   Kiedy się obudził, nie pamiętał dokładnie, co się stało - ostatnim wydarzeniem, jakie zachowało się w jego pamięci była jego desperacka ucieczka w wysokich krzakach i nieogarniony lęk oraz światełko nadziei, które dodawało mu otuchy w tej ciężkiej chwili - to jednak nie było dla niego ważne, gdyż ważniejszy był fakt, że siedział na krześle, przywiązany tak mocno, że nie mógł poruszyć nawet koniuszkiem palca, a każda mucha jaka na nim siadała była nie do zniesienia. Cały zakrwawiony począł zastanawiać się wreszcie, jakim cudem udało mu się przeżyć tę podróż i czy właśnie przetrwał on wycieczkę do piekła; nie trwało to jednak długo, gdyż po chwili do pokoju wtargnęła tajemnicza postać, która emanowała strasznie surową i przenikliwą atmosferą - czy była to śmierć w jej najczystszej postaci? Może sam Bóg zszedł, by pogratulować mi wizyty w ognistych czeluściach?

Masz do wyboru dwie opcje; wybierz jedną rzecz, za którą mam ci współczuć, bądź poddaj się torturom, z których nie wyjdziesz żywy; obie jednak doprowadzą do tego samego.

   John nie potrafił zdecydować. Nie pozwalała mu na to jego pycha. Współczuć? Jemu? Kim on jest, by mu współczuć?

Myślisz, że nie wiem, jak twoi rodzice bili cię jako dziecko często do tego stopnia, że na następny dzień nie mogłeś chodzić do szkoły? Bądź to, jak w klasie miałeś przezwisko "Potwór", bo zwykle kiedy byłeś w szkole, twoja twarz była tak spuchnięta, że często wyglądała na zdeformowaną przez nieuleczalną chorobę? Nie miałeś przyjaciół, a twoja wanna zapełniała się krwią tyle razy, że nie jesteś w stanie zliczyć; ani razu jednak ze skutkiem.

   Dlaczego wszystko spod nóg Johna zaczęło się s
                                                                                      y
                                                                                      p

                                                                                        a
                                                                                   
                                                                                         ć?
myślał, że miał wszystko pod kontrolą; co zrobił? Jak zgrzeszył, by zasługiwać na ten los?

Uciekłeś z domu po tym, jak twój ojciec uderzył matkę rozbitą butelką w głowę na której były twoje odciski palców - wszystko ładnie przemyślał; od dawna chciał się jej pozbyć. Ty musiałeś jednak uciekać; myślałeś że to coś da? Stworzyłeś sobie tą złudną projekcję idealnego świata wypierając stare wspomnienia, jakby były nic niewartymi śmieciami; nie doceniałeś ich.

przestań/przestań/przesta/przestań/przetań/przestań/przestań/przestań/przestań/przestań/przestań/przestań/przestań/przestań/przstań/przestań/przestań/przestańprestań/przestań/przestań/przstań/przestań/przesta/przestań/przestań/przestań/przestańpzetań/przestań/pzestań/przestań/przestań/przestań/przestań/przestań/przestań/pzestań/przsńprzestań/przestań/przestańprzestańprzestań/rzestań/rzesta/przestań/przetań/przetań/pzestań/przestań/rzestań/przestań/prstań/przestań/przestarzestń/przestań/przestań/pzestań/przestań/przesarzesta/pzestań/przestań/przestań/przeta/przesń/przstań/przestań/przetań/zestań/przestań/przerestań/przesta/przesa/przestań/przestań/przań/przestań/przestań/przestań/przesta/pretań/przesń/przestań/przestańrzestań/przestańprzestań/pzestań/przestań/prestań/przestań/przestań/zestaprzestań/przestań/przestań/przesań/przestań/przestań/przesta/petań/przestań/przestań/przest/przstańprzestań/przestańprzestań/przestań/przestań/przestań/przestań/przestań/

Nagły napływ wspomnień był niczym wodospad w głowie Johna, którego ciężaru najwidoczniej nie mogła wytrzymać.

Gardzę tobą i ludźmi twojej miary. Nie zasługujecie nawet na śmierć. 


(zrezygnowanym tonem)
JOHN
Zabij mnie, proszę. Błagam!

(łka)

Czymże jest życie z demonami? To nie wspomnienia, to pasożyty, które żerowały na mnie latami, nie ma we mnie już nic; jestem skorupą. Ja- skorupa! Wzgardzona muszla bez mieszkańca.

???
Może kiedyś zrozumiesz.

(związuje Johna i zabiera go do izolatki, w której ten będzie łkał, dopóki ten nie zrozumie)

KONIEC

czwartek, 25 lipca 2019

ticking

zegar w tle (spoken word)

time's such a broken concept
each values it's own numbers
and yet we want to share it
something so precious
that sleeps within each of us and snores loudly 
reminding us of its existence

"hey i'm still here, did you forget?" it asks politely
to finally one day rise up and with all its glory 
finally get angry at us
really, really angry

time is a monster i'm most scared of
every time we split up
i fear that it was all the time we got
and i didn't make the best of it;
i fear that one day
the monster will just stand up outta nowhere
and will take its toll on either me or you
without any goodbye

what if one day time will take something more than our lives?
what if it takes our feelings?
what then? will you forget? will i forget? shall we move on?
if it ever happens please do not ridicule my current emotions
right now they are real and i won't let the monster take them
i'll fight if i need to

if you happen to listen to this a year or so from now on
and things have changed;
please do not dispose of this - just let it be a happy memory
'cause right now i'm the happiest man on the planet 
and to have someone like you by my side is indescribable;
i truly, deeply, fondly love you and nothing will change that
cause fuck time
he's not my puppeteer

poniedziałek, 15 lipca 2019

Mountaineers

[Verse 1]
A mountain
so high up
ages and ages and ages now

A mountain
an impossible one
I've lost the count

[Hook 1]
When you see it's grace
When you see it's charm
Then there's no quarrel
(and...) you'll never be torn apart

[Verse 2]
I've been high
I've been low
I've seen it from the down to top

yet I don't
know the paths
it keeps pushing and pushing me down

[Hook 2]
You can't see it's grace
and see it's charm
There's hurt somewhere
And you don't know why

[Bridge]
I can't see the peak
I can't see the peak
I can't see the peak
but at last I will
but at last I will

[Hook 3]
You will see it's grace
and see it's charm
once you climb up yourself
we'll both become mountaineers

piątek, 17 maja 2019

List do ciebie.

   Niegdyś chodziliśmy krok w krok po jednej ścieżce, która była dla nas niczym most łączący dwa różne światy - niby tak sobie różne, a jednak dzięki tej nieokiełznanej sile połączone w niezrozumiały człowiekowi sposób.
   most - dyplomata
   most - mediator
   most - ściana;
   Patrzył na nas z góry, śmiejąc się nam prosto w twarz, drwiąc sobie bezecnie z naszych małych sprzeczek tylko po to, by w następnej chwili przerwać je w niespodziewanym momencie, jakby nie mógł zrobić tego już wcześniej - widział bowiem bardzo dobrze jeszcze na długo przed kłótnią zapowiadającą  burzę.
   W końcu jednak pewnego dnia zniknął - znikąd pojawiła się para, a na jego miejscu pozostała nicość ze znakiem: zaraz wracam - tyle że jego powrót nigdy nie nadszedł; na niego było już za późno.
   Wraz z pogrzebem mostu, nasze światy zyskały suwerenność, a my zapomnieliśmy o sobie tak szybko, jak zapomnieliśmy o naszym dzieciństwie, które wymknęło nam się spod nóg, biegle uciekając przed naszymi oczami, ukrywając się sprytnie za każdym kątem, byle nie wzbudzić niepotrzebnych emocji.
   Osoba po osobie krzyżowaliśmy drogi budując kolejne mosty tylko po to, by prędzej czy później rozsypały się na naszych oczach pomimo naszych największych prób. Patrzyliśmy bezsilnie jak nasze planety powoli się rozchodzą, popadając w ślepotę.
   Ty i ja widzieliśmy się jednak od czasu do czasu na naszych drogach, napotykaliśmy się wzrokiem z nutą zrozumienia w oczach przypominając sobie dawne czasy.

   .
   .
   .

   Przed całym incydentem traktowaliśmy się niczym mieszkańców naszych ziem; byłem częścią twojej tak samo, jak ty należałeś do mojej. Byliśmy niczym pasujące do siebie elementy układanki, niczym gwiazdy w gwiadozbiorze trzymające się za ręce - nie byłoby całości bez innych, niczym zgoda i kłótnia.

   .
   .
   .

   Pewnego dnia pewien człowiek zasadził pewne dwa drzewa; rosły one wspólnie, przez wiele, wiele długich lat. Nie zdradzały żadnych oznak słabości; ich gałęzie były na tyle blisko, by mogły dotykać się delikatnie na wietrze, witając się lekkimi ukłonami i podając sobie ręce mówiąc: "Witaj! Jak mija ci dzień?". Człowiek jednak nie pomyślał nad pewnym aspektem; drzewa powoli zaczęły słabnąć, obumierać i próchnieć - wspólnie wypijały swoją cenną wodę.

   .
   .
   .

   Nasze światy były jednak niczym cząsteczki kurzu unoszące się pod światłem; wymijające się nieustannie pyłki z sekundy na sekundę zmieniające swoje położenie, orbitujące wokół siebie przez chwilę tylko po to, by w następnej lecieć daleko na północ.
/perspektywa/

   .
   .
   .

   Idę tuż obok ciebie; zerkam niespokojnie w prawo z lekką nutą nostalgii pamiętając dobrze twoje miasta, doliny, wzgórza oraz góry, które pokazywałeś mi kiedyś tak dogłębnie. Przypominam sobie to wszystko, a w moim oku leci pojedyncza łza, której wartość znam tylko ja w całym moim świecie. Czy ty już zapomniałeś? Czy nie pozwoliłem ci zbyt dogłębnie poznać mojego małego skrawka ziemi, przez co teraz cierpię te katusze?
   A może też patrzysz się na mnie, gdy tego nie widzę - również wzmagam w tobie te same emocje - bądź, nie te same; krzywdzące, być może? Jeśli
tak -  wybacz mi proszę, gdyż nie chcę zamazać moich śladów tym krótkim spotkaniem.

   .
   .
   .

   nasze życie jest galaktyką; zbiorem układów planet

   .
   .
   .

   Chciałbym jednak pewnego potwierdzenia, lekkiego ruchu głową, przekręcenia dłonią w lewo, podniesienia trochę za wysoko lewej stopy, gdy stąpasz - czegokolwiek; powiedz mi tylko, że pamiętasz.
   Nie mogę być jedynym, który wie o naszych starych przygodach.

   A może to czas zapomnieć? Pozbyć się niepotrzebnego balastu i pójść dalej swoją drogą w poszukiwaniu dalszych podróży?

   .
   .
   .

Proszę, daj mi jakieś potwierdzenie; cokolwiek - nie potrzebuję wiele, gdyż nie potrafię zapomnieć.

wtorek, 7 maja 2019

those tears weren't mine

once upon a time when i woke up
I felt this strange feeling
it overwhelmed me
was it jealousy?
I can't really recall now
I stood up
went to my bathroom
I looked in the mirror
and saw nothing
then I cried
with tears that weren't mine

niedziela, 24 marca 2019

Dialog.

czy ja mogę wejść? 
jesteśmy przyjaciółmi
bardzo cię proszę
Nie chcę cię w tym domu; nasza znajomość to błąd, który teraz odrzucam.
znowu chcesz być sam?
jestem ci niepotrzebny? 
ach, hipokryzja
[na jego twarzy pojawia się udawany smutek, jakby chciał wywołać we mnie pewne poczucie winy]
Twoja twarz sprawia mi ból; wiesz to tylko ty spośród: drzew, ludzi, krzewów, liści.
ulepiłeś mnie
twoja krew, pot oraz łzy
są też i moje 

chciałeś jednego;
zostałem twoim dżinem
ceną - mój żywot

dostałeś wszystko;
żywot psa który skomle
teraz narzekasz

akceptacja to
jabłoń; bramą ogrodu -
ciemniejsze wzgórza
[kolejna marna próba gry na emocjach; to już wręcz żałosne]
Czy ta rozmowa ma cel? Po co tutaj przyszedłeś? Ponownie wygrać kłótnię?
nie zapominaj
o swoim długu, który
jest twoją kłodą

byłeś zbyt pewny;
kolejna wizyta jest
już umówiona
[mówi, po czym wychodzi spokojnie, zostawiając mi krótką notatkę]

N i e  z a p o m i n a j  ż e  j e s t e ś m y   p r z y j a c i ó ł m i .

Wzdrygnąłem się na tę myśl; kolejną bitwę przegram - taka już nasza przyjaźń.


jego wzgarda/twarz/mimika jest moim końcem

wtorek, 5 marca 2019

ruża

ta ruża
jest jak moje serce
zaschłe
pełne boleści
kolących
jak kolce
tej ruży
ale delikatne
niczym płatki
tej ruży

poniedziałek, 4 marca 2019

Źródło

   Gdyby ktoś zapytał się mieszkańca tej wioski, jakim cudem przeżył to, co wydarzyło się tamtego dnia, zapewne nabrałby wody w usta, nie mając pojęcia, jakim cudem uszedł z życiem - udawałby, że nie wie, o co dokładnie się go pyta, że nie pamięta niczego podobnego; wydawać by się mogło, że wstydzi się faktu, że udało mu się przetrwać, jakby żył z przeświadczeniem, że jego życie jest sztucznie przedłużone, że powinien umrzeć tego dnia bez możliwości zobaczenia jutra.
   Z frustracją popatrzyłby tej osobie w oczy, trochę zawstydzony swoim zachowaniem i zacząłby mówić, prowadząc wewnętrzną walkę z samym sobą: "Ja... ja nie chciałem wyjść na takiego człowieka, panie. Jestem zwykłym robotnikiem, nie mam nic do ukrycia - nie patrz się na mnie z taką wzgardą w oczach! Nie zjadaj mnie swoim spojrzeniem, które rani mnie niemiłosiernie, drążąc dziury w mym sercu. Zgrzeszyłem, to prawda, ale to nie była moja wina! Sam tego chciałeś - sam do tego dopuściłeś! Dlaczego więc mnie teraz karzesz? Podejdź bliżej, uderz mnie, napluj mi w twarz, byleś tylko zaprzestał tych tortur! Nie wzgardziłem tobą; to ty zaniechałeś wszelkich prób porozumienia, zacząłeś łapczywie chłeptać wszystko do dna, nie zastanawiając się nad konsekwencjami! Czemu więc mnie obwiniasz?! Skończ tę szaradę w tej chwili, w tym momencie, rozejdźmy się w pokoju, a może ujdę z całej tej sytuacji z życiem."
   Co stało się ze źródłem? Czy zalało ono całą wioskę tak, jak miało? W końcu był to jego jedyny cel; nie było to winą mieszkańców, że nie zdawali sobie pojęcia z faktu, że jego sensem istnienia był fakt, że prędzej czy później zaleje ono całą wioskę. Musiało jednak do tego dojść - mieszkający tam lud nie mógł oprzeć się przecież zdradliwej naturze źródła, czerpiąc z niego całymi latami, stawiając w końcu wokół niego zabudowania, zakładając rodziny oraz szczęśliwie zaprzyjaźniając się z nim i modląc się do niego, czcząc go niczym nieistniejącego bożka.
   Od lat było jednak ono w niebezpieczeństwie; lawiny spadające nieustannie z gór stojących zaraz obok całego miasteczka zasypywały ciągle źródło, dając mieszkańcom nieświadome im zbawienie; ci jednak nie chcieli go zaakceptować i odkopywali je raz po razie, pokolenie po pokoleniu nie wiedząc o tragedii, na jaką się skazywali.
   Oczywiście, na przestrzeni wieków pojawiali się śmiałkowie, którzy zgłaszali swój sprzeciw; uważali, że źródło przyniesie im zgubę, że jest to jedynie przebiegły lis, który daje życie w zamian za życie; że w końcu te wszystkie pokolenia, które powstały w pobliżu tego diabła zostaną pogrzebane! Tych jednak nie słuchał nikt, prócz ich rodziny i przyjaciół, więc szybko znikali pośród innych domniemanych filozofów, a świat o nich zapominał, zakopując pamięć o nich pod kolejnymi fałdami ziemi spadającymi z gór.
   Nie wiadomo jednak, jak cała sytuacja się skończyła. Pewnego dnia nie było niczego; ani mieszkańców, ani źródła; zniknęli, wyparowali, a wiedzieli o nich jedynie ludzie z pobliskich wiosek. Wkrótce wszystko stało się legendą; historią opowiadaną z pokolenia na pokolenie bez żadnego szczególnego celu. W końcu jednak wyginęli również i ci ludzie, którzy znali tę całą bajkę. Pozostał jednak tylko jeden człowiek; człowiek, który nigdy nie umrze i który zna całą tajemnicę źródła.

poniedziałek, 18 lutego 2019

Studnia.

   Jestem w głębokiej studni, ciągnącej się tak długo, że nie widzę już otworu; dostrzegam jedynie promienie światła odbijające się na jednej z ledwo dostrzegalnych ścian.
   Jest ona ciasna; czuję wręcz, że co jakiś czas zaciska się ona coraz bardziej i bardziej, zostawiając mi mniej i mniej miejsca na oddech - słyszę, jak cegły szurają o siebie, wydając okropny, niewyobrażalnie głośny dźwięk, który niemal rozsadza moje uszy; zaczynam wówczas krzyczeć, błagając o pomoc i w akcie desperacji opieram się o ściany całą swoją siłą, tylko po to, by zatrzymać moje przesuwające się więzienie.
   Niestety się nie udaje; jedynie je to rozsierdza, przez co odgłos staje się jeszcze bardziej przeszywający, tym razem prawie rozkładając mnie na łopatki, torturując mnie swoimi niewidocznymi szpilami. Niegdyś udawało mi się padać na kolana - w błagalnej pozie udawało mi się ubłagać mojego kata, by ten zaprzestał swojego aktu, odraczając mój wyrok.
   Teraz jednak jest to niemożliwe; nie jestem już w stanie uprosić swojego oprawcy, ponieważ nie mogę nawet uklęknąć - jestem uwięziony w pozycji stojącej i nie mogę nic na to poradzić. Ten jednak o wszystkim wie; szydzi jedynie z mojej nieporadności, sprawiając mi kolejne cierpienie. Jego śmiech jest niczym mały młotek, wpajający pod moją skórę ogromne gwoździe, stuknięcie po stuknięciu wchodząc coraz to głębiej, jakby chciał na moim ciele rozbić swój namiot i czuwać tylko, czy nie śpię.
   Nie mogę już nawet swobodnie oddychać; myśl, że jestem w więzieniu, z którego nie ma wyjścia przytłacza mnie, dokładając kolejnych rozgoryczeń.
   Czasami widzę jednak cień; człowieka, który przyszedł mi z pomocą, nadając mojemu cierpieniu nowego sensu. Dodaje mi to siły - jestem w stanie zaprzeć się nogami i wytrzymać cały ból, poszerzając moje miejsce pobytu. Nie posiadam się z wtedy radości - ktoś wreszcie usłyszał moje wołanie - zrzuci mi linę, a ja wreszcie będę w stanie wyjść na świeże powietrze i zobaczyć słońce, którego widzę jedynie promyki! I tak się dzieje - macha do mnie i krzyczy niewyraźne zdania, które ledwo jestem w stanie dosłyszeć. "Tak!" - odpowiadam, nie znając sensu jego wypowiedzi i czekam na linę.
  Czekam długo - tamten musi się zastanowić, co trwa czasami nocami i dniami - lecz w końcu jest! Oto ona! Moja jedyna droga ucieczki! Nie zastanawiając się, szybko na nią wskakuję i poczynam wspinaczkę ku lepszemu jutru. Podróż ta jest niezwykle długa; idę godzinami, rozmyślając, jakie to przyjemności czekają mnie po drugiej stronie; wszystkie widoki, doświadczenia, emocje - marzenia te dodają mi otuchy i nadają motywacji mojej wyprawie.
   Po czasie widzę wreszcie otwór, a nad nim niewidoczną twarz mojego zbawcy - oto on! Już niedługo będę mógł mu podziękować za jego cierpliwość i uściskać go, wypłakać się w jego ramiona i odejść razem z nim w stronę wschodzącego słońca. Kiedy jednak już mam wychodzić - kiedy jest on na wyciągnięcie ręki, nagle odczuwam na swoich plecach znajomy mi już ciężar; niewdzięczny nadzorca mojego więzienia, pilnujący, bym za nic nie mógł z niego uciec - pasożyt, którego nie jestem się w stanie pozbyć czuwa zawsze - niewidoczny, może, lecz ukryty w miejscu, gdzie nikt nie będzie w stanie go dostrzec.
   Mojemu przerażeniu nie ma końca; zaczynam wiercić się, strzepywać go ze swoich ramion zaciekle, próbując zmiażdżyć go gdzieś o ścianę - nie udaje się jednak; ten zakotwiczony jest licznymi gwoździami, które wbijał już od tak dawna. Łzy napływają do moich oczu, lecz na nic one; nie uratują mnie przed moim losem. Zaczynam więc krzyczeć całą swoją mocą: "Pomocy! Słyszysz mnie?! Wciągnij mnie, proszę cię - nie mam już sił! Wiem, że jestem wielkim ciężarem, ale błagam cię, postaraj się, nie chcę tam wracać! Nigdy więcej!" W odpowiedzi słyszę z nadzieją w głosie mojego bohatera: "Nie bój się, jestem w stanie wnieść was obu! Będzie dobrze, obiecuję! Wytrzymaj jednak jeszcze trochę!".
   Wydawać by się mogło, że robak nie ma żadnej wagi; jednak jest to tylko złudzenie. Jest on ciężki niczym głaz, w przeciwieństwie do jego rozmiarów. Mimo jego zapewnień, czuję jednak, że lina zaczyna słabnąć pod ciężarem moim i mojego ukrytego wroga - czuję nagłe szarpnięcie i towarzyszące mu lekkie stęknięcie, odbijające się echem od ścian studni. To mój bohater - jego mięśnie nie wytrzymują; wiem to w głębi duszy. Mimo zrozumienia, czuję jednak pewną frustrację, której upust daje fakt, że zaczynam szybko spadać w dół; z każdym razem to samo; dzieje się to znienacka, w chwili, gdy pokładam zaufanie w swoim herosie. Spadając, patrzę mu głęboko w oczy i wykrzykuję jedynie ze strachem: "Jak mogłeś?! Zaufałem ci, a ty wszystko zepsułeś! Mówiłeś, że wszystko będzie dobrze; że wreszcie ujrzę światło! Ty kłamco!"
   Z tyłu głowy wiem jednak, że jest to bezpodstawne - w końcu to moja wina. Sam wpadłem do tej studni. Nie ma żadnego bohatera, który może mnie z niej wyciągnąć. Nie ma żadnej szansy, by z niej wyjść; mogę jedynie się tu zadomowić, póki kat nie skończy tego, co zaczął.
   Mimo wszystko, kiedy widzę cień - chwytam się liny z nową nadzieją w sercu. Wiem jednak, że każda lina to tylko kolejne wyobrażenie. Wyobrażenie, które nigdy się nie spełni i pozostanie jedynie częścią całej tej szarady.

Kolejna opowieść o muchach.

   Chciałbym być muchą - żyć w muszym społeczeństwie, dostosowywać się do muszych reguł i etykiet. Latać całe moje musze lata i obserwować, jak godzinami jakiś człowiek próbuje pacnąć mnie swoją ręką.
   Żyłbym samotnie, jak każda mucha, myśląc o tym, gdzie polecieć następnego dnia - nie zastanawiając się nad sensem moich zachcianek. Nie martwiłbym się o swoją muszą żonę, czy o swoje musze dzieci. Jadłbym wszystko, co podeszłoby pod moje łapy; nie musiałbym rozkoszować się każdym kolejnym kęsem.
   Wzlatywałbym ponad swoje granice, unikając wesoło kolejnych zamachnięć ludzi bez świadomości ich myśli, czy uczuć.
   Będąc muchą, nie miałbym świadomości, ile tracę przyjemności w życiu; nie zamartwiałbym się wówczas faktem, że nie jestem człowiekiem - nie zazdrościłbym mu.
   Żyłbym pełnią swojego muszego życia, aż w końcu, pewnego dnia, zakończyłoby się ono niczym.
   

Światło.

halo?
czy ktoś tu jest?
czy ktoś mnie słyszy?

czy też widzicie to słońce
zachodzące powoli
za horyzontem?

nie widzę już góry
którą widziałem
wcześniej.

czy ktoś słyszy
mój głos?
czy tylko moje echo?

wyraźnie wskazywałem 
na nią swoją
opuszczoną dłonią

czy nikt jej nie dostrzegł?
czy nikt jej nie zobaczył?
czy nikt jej nie widział?

górę
którą widziałem
wcześniej

proszę
niech ktoś mi powie
czy też ją widzieliście?

halo?
czy ktoś tu był?
czy to tylko moja wyobraźnia?

widziałem cię dokładnie
twoje plecy
malejące

gdzie jesteś?
dlaczego cię już
nie ma

pomocy
nie widzę już światła
niech ktoś mi je pokaże

proszę

Moja bateria się rozładowuje i robi się ciemno.

   Jestem niczym MER-B, Opportunity; jeżdżę sam po odległej planecie, pozostawiony samemu sobie, beż żadnej możliwości pomocy.
   15 lat zamiast 90 dni to już i tak za długo; niedługo zgasną wszystkie światła. Czuję to w środku - jak z dnia na dzień, z godziny na godzinę mój chód staje się cięższy, a każdy kolejny krok jest niczym podnoszenie ciężaru.
   Moja misja jest spełniona; wreszcie mogę spocząć. Nie mam po co wołać o pomoc; nikt mnie tu nie usłyszy, pośród tych rozległych wyżyn. Moje echo rozejdzie się jedynie uderzając o ściany bez odpowiedzi.
   Nie mogę stąd odlecieć. Nie mogę stąd uciec. To pustkowie to mój grób, a pomoc nie nadejdzie.
   Moja bateria się rozładowuje i robi się ciemno.

czwartek, 14 lutego 2019

Miasto.

   Siedzę w centrum miasta w którym ludzie chodzą ulicami w małych grupach - choć i te są często podzielone na kolejne, mniejsze - a te na odłamy o rozmiarach tak absurdalnych, że jest to wręcz niewyobrażalne. Z zewnątrz wydawać by się mogło, że są one zwarte, a ich członkowie gotowi by rzucić się w wir walki, byleby obronić swoich pobratymców; wewnątrz jednak, ilość niezrozumiałych walk, batalii i bitew o skali, jakiej nikomu by się nie śniło jest wręcz zatrważająca. Walczą oni bezsensownie, szukając słabych ogniw wewnątrz wrogiej ferajny.
   Z każdym kolejnym skrzyżowaniem broni, każdy odłam staje się silniejszy o nowe doświadczenia - choć jaki jest sens tego nieustannego doskonalenia, jeśli nikt nie dochodzi do wspólnego konsensusu?
   Poza grupami, zaobserwować można też samotne jednostki, próbujące istnieć niezależnie w tym świecie pogrążonym w ferworze walki. Udają one bezinteresowność, wykonując samotny taniec mający wzbudzić zainteresowanie pobliskich grup; jednak po co? Dlaczego to robią? Nie jestem w stanie dociec.


***


   Oprócz tych dwóch typów, jest jeszcze jeden - o nim nie mam do powiedzenia nic, gdyż sam staram się go jeszcze zrozumieć.
 

***


   W tym złudnie zatłoczonym miasteczku, niebo zawsze jest szare, a dźwięki rozchodzące się w tle nie mają jawnego źródła. Szumią one w uszach, zagłuszając komunikację (jeśli do tej ówcześnie dojdzie, co jest rzadkim widokiem wśród tych ciasnych zabudowań) i uniemożliwiając myślom układanie się w odpowiedni sposób; stawiają one labirynt w głowie bez żadnego wyjścia - dając jednak dokładne instrukcje.
   Jest to miasto pełne duchów - straszydeł, zastawiających drogę na każdym kroku, każdym zakręcie. Odwracają one uwagę każdego, zmuszając , by ten patrzył się wprost w jego przeraźliwą twarz - nigdzie indziej.
   Chodniki wydają się nad wyraz szorstkie, a światła oślepiają niczym zapomniane już dawno słońce; są one jego zamiennikami, gdyż jego towarzystwa nie uświadczymy o żadnej porze; schowane jest za siwymi chmurami odgradzającymi całą tę miejscowość od rzeczywistości, rzucając na nie cień, którego żaden mieszkaniec nie jest w stanie dostrzec; w końcu żyje w nim od początku.


***


   W mieście tym widuję czasami lisa, który ze swoim sprytem zdaje się wskazywać mi odpowiednią drogę po tych skomplikowanych uliczkach. Nie ufam mu - kto ufałby przebiegłemu lisowi? Jednak za każdym razem podążam jego śladami, nie bacząc na jego zamiary, gdyż wiem, że jest to mój jedyny przewodnik i przyjaciel.

czwartek, 7 lutego 2019

A placeholder.

   What I know is a fact - I am nothing but a mere souvenir that's only meant to be delivered to people who are nothing out of the ordinary. My purpose isn't really specified; neither by my myself, nor by a God or any other being that is supposedly superior to any creature on this planet. I am explicitly made for this one thing; to be delivered somewhere, to someone in any way possible, as fast as it is possible.
   It's not like I'm the only package in here; there are many others with the same purpose as mine, however they had been delivered long ago, even before I learned what should I do in my existence. When I found out, the thing that struck me the most was the feeling of loneliness and alienation that had been planted deeply within me the second everything came to light.
   At first, I didn't even notice anything at all - however, it grew on me day by day, month by month stretching it's thorns all around me, finally locking me up in a cage I was never meant to get out of. What a truly horrifying experience it was, I can't even express it.
   However, after months of trying, I finally managed to chop off it's roots off my feet and freed myself, after all this time being able to breathe easily, without any intimidation. Unfortunately, even though I was able to run away from the location everything took place in, I couldn't bare but feel diminished in some strange way, as if the roots' extraordinary height and glory wanted to extenuate the problem they caused and ridiculed me so that I won't remember anything; which is, in a way, pretty genius of them and, now that I think about it, I can't really take for granted that their intentions were truly evilish; maybe they weren't that bad afterall? Maybe I should've stayed there all locked up and safe? Maybe they were just protecting me so that if I were to ever get hurt, they would just parry the attack and kill my opponent? (if you really can call it my opponent, assuming that I wouldn't even know of any event happening at all, I guess a murderer per se).
   On my birthdays, the only thing I get, ironically, are other souvenirs that are meant to help others remember their truly astonishing moments in life. Then, why do they even bother and buy them in the first place, if they eventually give them to me? When will I get delievered? When will somebody gift me?
   Well, that's the thing - I am nobody's. It's not like anyone has any fond memories that I can help them remember. I am souless, empty - a vessel without owner. No real connection to anybody. I kneel before every other person I meet just so they notice me and make attachment. Sometimes they even do, however, just for a brief moment. Because here comes a new one. More interesting one.
   I am nothing but a placeholder.

czwartek, 31 stycznia 2019

Panowie w czarnych garniturach.

   Panowie w czarnych garniturach przychodzą tylko w określonych wypadkach; jedynie, gdy są potrzebni. Zjawiają się w nieoczekiwanych momentach, stojąc za twoimi drzwiami wtedy, gdy spodziewasz się ich najmniej. Myślisz sobie: "Nie, to niemożliwe, by tym razem ścigali mnie. Nie ma szans." W następnej chwili zaś otwierasz drzwi, chcąc wyjść i spotykasz ich twarzą w twarz, zderzając się z rzeczywistością, jakkolwiek dziwna i niezrozumiała by nie była.
   Ci obserwują cię dogłębnie, jakby przeszukując twoje kieszenie swoim przeszywającym wzrokiem i przeczesują każdy zakamarek twojego przestraszonego do szpiku kości ubrania. Naprawdę przerażające.
   Wyglądają, jakby sprawa ich nagliła; "Dziwne - zastanawiasz się - kto mógłby ich pośpieszać? Przecież nie ma nikogo wyżej postawionego od tych niezrozumiałych strażników porządku." Ci jednak po zakończeniu szukania, najwyraźniej orientują się, że trafili do złej osoby; zostaną jednak, gdyż przecież nigdzie im się nie śpieszy - to mówią wyrazy ich zamglonych twarzy.
   Sparaliżowany zdziwieniem zauważasz jednak, że wszyscy niespodziewani goście zaczynają zdecydowanie iść w twoją stronę, krokiem, który wyraźnie sygnalizuje, że ci nie zamierzają się zatrzymywać; staranują każdego na swojej drodze, nie bacząc na konsekwencje; w końcu kto miałby karać te nieszczęsne istoty?
   Odsuwasz się więc naprędce, przestępując z powrotem przez swój próg nie myśląc nawet o tym, by zamykać im drzwi przed nosem. Twoje trzęsące nogi zaczną powoli się uspokajać; nie na długo, gdyż sam widok tych ciemnych postaci schylających się w pół, by móc wejść do twojego domu jest dla ciebie wystarczająco niedorzeczny, że wracasz do dawnego niepokoju.
   Ich luźno zlewające się z tłem sylwetki zaczynają przechadzać się po twoim mieszkaniu rozgaszczając się, jakby byli u siebie; jeden siada na kanapie, drugi zagląda do twojej lodówki, by sprawdzić, czy starczy jedzenia na kolację, kolejny szuka w szafkach jakiejś szczególnej rzeczy, jakby wiedział dokładnie, gdzie jest, lecz udawał, że nie ma takiej świadomości i przeszukuje teraz wszystkie dostępne szuflady, byś nie zaczął się zastanawiać, skąd posiada takie informacje. Ty dobrze wiesz; grasz z nim jednak w tę dziwną grę, gdzie każdy z was ma własną fasadę; okłamujecie się wzajemnie mimo, że dobrze znacie prawdę o drugiej stronie.
   Cała reszta panoszy się po wszystkich kątach, zaglądając we wszystko możliwe miejsca, szukając tego jednego, najcenniejszego. Stoisz w miejscu, zszokowany i nie wiesz, co powiedzieć. Przyglądasz się więc im wszystkim patrząc, jak wywracają twoje miejsce do góry nogami, zastanawiając się, ile to wszystko może potrwać i modląc się w myślach, żeby szybko się skończyło.
   Jeden z nich jednak stoi w kącie, obserwując swoich braci, nie ruszając się i jakby koordynuje w myślach ruchy innych; tak naprawdę pewnie nie ma nad nimi żadnej kontroli, a inni wmówili mu, że może cokolwiek zdziałać po to, by nie wchodził im w drogę. Tak więc stoi tam teraz zajęty i zastanawia się pewnie, dlaczego żaden z nich nie robi dokładnie tego, co sobie zażyczy. Czasami jednak udaje mu się zgadnąć, co uczyni ten, w którego akurat się wpatruje co powoduje, że nie rezygnuje z dalszych prób władzy.
   Próbujesz się poruszyć, podejść chociaż do ściany i się oprzeć, zyskać jakąś równowagę; nie możesz. Cały dom zalany został ludźmi w garniturach - nie masz już jak zrobić najmniejszego ruchu, gdyż wszystkie pokoje zostały przejęte. Przeciskasz się przez gromady nieznanych ci istot i wybiegasz przez drzwi, w tle słysząc jedynie: "Stój! Mamy nakaz! Nie możesz uciec! Znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, zostań!"
   Ty jednak nie zostajesz; biegniesz przed siebie w nadziei, że więcej nie usłyszysz tego przeraźliwego głosu w całym swoim życiu.

wtorek, 29 stycznia 2019

Prozopagnozja.

   Nie widzę twojej twarzy; jej kształtu, układu twoich oczu, nosa, ust -zlewają mi się one w jedność, tworząc dziwnie harmonijną całość, składającą się z poukładanych w ładnie niezrozumiałych szafek z przodu twojej głowy, wyglądających, jakby chciały mi coś przekazać; jakby wołały do mnie: "Tutaj! Popatrz tutaj, w tę stronę, pragnę twojej uwagi! Rozwiąż naszą zagadkę, a zrozumiesz!"
   Ja jednak nie rozumiem. Nie widzę najmniejszego sensu w dziwnej półce, która zdaje się okalać znaczną część tej części twojego ciała, której nie jesteś w stanie dostrzec. Nie możesz, choć chcesz; ruszasz swoimi nieistniejącymi dla mnie gałkami na wszystkie strony, by dojrzeć to, co widzę ja, jednak nie udaje ci się pod żadnym względem. Macasz więc swój nos, gładząc go łagodnie u jego nasady, jakby ktoś właśnie ci go zadarł, a ty chcesz uśmierzyć ból, niczym matka chroniąca swoje dziecko.
   Podchodzisz do mnie bliżej, wykrzykując mi prosto w oczy i pokazując mi swój wystający narząd, bez którego żaden z nas nie mógłby przetrwać istnienie: "Dotknij go, poczuj go pod swoją dłonią, błagam, chcę dla ciebie istnieć!"
   Ja jednak go nie czuję. Mimo złapania mej dłoni, poprowadzenia jej prosto na wskazywane przez ciebie miejsce, nadal nie jestem w stanie wyczuć twojego nosa; nie istnieje. Nie ma go. Czy to ty okłamujesz mnie, próbując wmówić mi, że znajduje się tam coś, czego ewidentnie nie ma? A może to jedynie moje schorzenie?
   Nie wiem, kim jesteś. Nie wiem, kto kryje się za tą niewidzialną maską, rozmywającą mi twój obraz, jednak mimo wszystko wiem, że gdzieś tam przede mną znajduje się druga osoba pragnąca mojej uwagi.
   Cierpię katusze, kiedy ty chcesz, bym dostrzegł twoje oczy; twoje niepowtarzalne oczy, których koloru pozazdrościłby niejeden wyszlifowany węgiel; "Błyszczą się - mówisz - niczym najdroższe złoto, a w nich zobaczyć można więcej, niż może się to innym wydawać." Desperacko przybliżasz się ku mojej twarzy, lecz ja nadal jedyne, co widzę to pustka.
   Czasami próbuję wyobrazić sobie jak to jest, widzieć twarze innych. Próbuję zwizualizować sobie w głowie te wszelkie pagórki, doliny, góry i dziury na powierzchni ziemi położonej na szyi każdego z nas. Nie potrafię też tego; błędnie określam współrzędne, przez co dochodzę do horrendalnych obrazów; abstrakcyjnych, wręcz. Zdają się być one wręcz senne; obrazy nieskończonych wysp czy też gór nie do przejścia. Wzgórz, które ciągną się nieubłaganie, bądź pustyń, które prowadzą donikąd.
   Często w nich błądzę, gubiąc się gdzieś w środku, zanim dojdę ku swojemu celu; zdaję sobie wówczas sprawę, że wszystko to jest po nic; nie uzyskam żadnego efektu.
   Dlatego półki, zwracam się do was: przestańcie błagać mnie o nadanie wam tożsamości, gdyż nie mam wystarczająco siły. Jestem słaby, a nie tylko to; słabnę, z dnia na dzień, nie widząc słońca na horyzoncie.

poniedziałek, 21 stycznia 2019

Pies.



Jestem psem.



***


   Psem bezpańskim, plątającym się bezcelowo po świecie, szukając coraz to nowego właściciela, który weźmie mnie pod swoje skrzydła i ukaże mi swoje dobre oblicze.
   Właściciela, który ogrzeje mnie swoimi ramionami, dając mi złudną miłość. Który podzieli się swoimi smutkami, obmywając mnie łzami w akcie desperacji i zaufania, którego potrzebuję, by chodzić po tej planecie, bez niego - nie istnieję.
   Bez zaufania nie mam po co chodzić po tym świecie - w końcu sam sobie nie powierzyłbym nawet filiżanki do potrzymania.


***


   Każdy właściciel jednak daje mi obrożę; ta jest dla mnie domem; zapewnia mi chwilowy spokój. Zaprzężony do smyczy, wykonuję wszystko, co mogę, by nie wystawić na próbę lojalności swojego pana; podążam za nim krok w krok, pomagając mu w każdym względzie, póki ten nie odkrywa mojej żałości.
   Wtedy w domu wyrastają kraty, a ten staje się moim więzieniem, które z minuty na minutę zmniejsza się, nie dając mi miejsca na oddech. Wbija się ona coraz głębiej w moją szyję, raniąc ją.
   Ja frustruję się, gryząc i kąsając właściciela, zadając mu głębokie, soczyste rany, które nie zagoją się szybko - niektóre nawet aż po wieki. Wtedy wychodzi moja prawdziwa natura; złudna wierność, jaką obdarzyłem swojego właściciela okazuje się jedynie powierzchowna; głęboko, gdzieś daleko pod nią krążyła trucizna, którą sam sobie wstrzyknąłem. Kiedy rozumiem już, co zaszło, zaczynam biec.
   Uciekam, szukając swojej kolejnej ofiary i jak wąż pełznę, zakradając się po cichu w krzakach, czekając na odpowiednią chwilę, by zaatakować.
   Dlatego, ponieważ mimo, że z zewnątrz mogę wyglądać niczym zwykły pies, tak naprawdę w środku jestem tylko kolejną żmiją żywiącą się na okruchach innych.


***


Wierzę jednak, że pewnego dnia uda mi się zrzucić swoją skórę.

sobota, 12 stycznia 2019

Przedmowa + I


Przedmowa.

   Zanim cokolwiek napiszę, chciałbym zwrócić uwagę na pewną nęcącą mnie rzecz, która nie chce opuścić mojego umysłu od jakiegoś czasu i kąsa go niczym wąż który uczepił się swojej ofiary bez szczególnego powodu. Otóż od dawna myślałem, że pisanie jest rzeczą dla intelektualistów; każdy mądry, wyrafinowany i refleksyjny człowiek przecież raz na jakiś czas sięgnie po pióro (a raczej: klawiaturę, niestety) i zacznie rozprawiać nad sensem swojego istnienia, zwracając uwagę na każdą możliwą niezgodność i podważając problemy, o jakich niektórym nawet by się nie śniło.
   Teraz jednak, kiedy rocznica całej mojej inicjatywy pisarskiej (jak to mam zwyczaju to nazywać w swojej głowie) jest bliska, jestem w stanie stwierdzić jednoznacznie, że nawet osoba taka jak ja może zrobić coś ze swoim życiem i je w pewien sposób ukształtować. Kiedyś nie do końca wiedziałem, gdzie mam iść i w którą stronę skręcić; myśli te przytłaczały mnie nieraz, co było powodem wielu problemów w moim zacisznym ogrodzie (nie mogę oczywiście powiedzieć z pewnością że ostatnio te pnącza zniknęły; wręcz przeciwnie - nasiliły się i pętają mnie coraz bardziej, jednak w zupełnie inny sposób; nie są to te same ciernie co niegdyś, dlatego dzięki tej zmianie czuję pewien uskok od rutyny).
   Z tą świadomością jednak mam szansę na przetrwanie w wielu ciemnych momentach - jest ona moim światłem w dusznych korytarzach moich myśli, moim przewodnikiem.
   Zawsze bałem się długich opowieści - jak wszystko, były one dla mnie zbyt dużym ciężarem, który sam na siebie nakładałem. Co prawda nieraz próbowałem zabrać się za dłuższą historię, jednak mimo zamysłu - nie miałem treści. Kiedy jednak już ją miałem, nagle kończył się mój pomysł. Nie wiem z jakiego to powodu - czy była to mój brak wyobraźni, czy może nikłe samozaparcie i motywacja. A może oba te czynniki połączone.
   Wiem jednak, że to, co przeczytasz będzie inne; nie będę potrzebował ku temu żadnego z nich, gdyż jest to mój kamień milowy, który muszę w końcu przekroczyć. Powieść ta będzie w pewien sposób materializacją mojej ewolucji, która musiała najwidoczniej najpierw zajść w moim sercu, bym mógł podjąć się wyzwania, jakim będzie napisanie czegoś takiego.
   Nie liczę sam na siebie - wiem również, że nie będzie to najwyższych lotów powieść na miarę "Procesu" czy "Fundacji"; absurdalnym byłoby stawianie poprzeczki tak wysoko, lecz to, co innym może wydawać się horrendalne, dla mnie może być normą.
   Pogodziłem się z faktem swojego labiryntu w głowie, dlatego to, co napiszę będzie najprawdopodobniej kolejnym stadium samoakceptacji i zrozumienia nowego środowiska, w jakim mój umysł się znalazł w ostatnim czasie, próbą zaaklimatyzowania się w nowym gnieździe, które dopiero co sobie zbudował.
   Liczę, że kiedykolwiek ukończę to, za co właśnie się zabieram, chociaż nic sobie nie obiecuję - nie potrafię sobie ufać, a nawet jeśli złożę sobie przysięgę, to złamię ją niehonorowo nie wiedząc o braku konsekwencji, które będą srogie - nieukończenie tego utworu będzie równoznaczne nie tylko z moim regresem w spektrum pisarskim, lecz również w kontekście mojej osoby; zatracę się wówczas nie tylko w swoich słowach, lecz również w swoim labiryncie, gdzie ugrzęznę na wieki.
   Zakończenie tego, co napiszę (zwracam się ciągle do swojego utworu w formie bezosobowej, gdyż sam nie wiem jeszcze, czym to, co wyjdzie spod mojej ręki będzie) będzie też końcem pewnej ery w moim życiu, z którą pożegnam się chętnie, lecz tęskno, posyłając jej pocałunek na pożegnanie;  boję się tej zmiany, aczkolwiek muszę się z nią skonfrontować w cztery oczy, gdyż wierzę, że wyjdzie mi to na dobre.

***

   Stawka, jak widać, jest niewyobrażalnie wysoka - dlatego to robię. Trzymam kciuki za siebie i za to, co spłodzi mój umysł.


I

   Mieszkam w hotelu; od kiedy? Nie wiem. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie ani dokładnej daty, ani nawet przybliżonego roku; czuję, jakby okres ten został wyrwany z mojej pamięci niewyobrażalną siłą, która chwytając go, mocno uszkodziła nie tylko swój cel, lecz również jego rówieśników.
   Jest on dość obskurny; znajduje się w gorszej ulicy mojego miasta, w miejscu, do którego raczej większość osób stara się nie zapuszczać; mi to jednak na rękę, gdyż mogę się tu ukryć przed wszystkimi problemami, które mi doskwierają.
   Budynek nie jest najwyższy; mierzy mniej więcej tyle, ile inne otaczające go budowle, zbudowany jest z nagich cegieł, które dodają mu pewnej przeraźliwej atmosfery - jest ona zapewne jedynie kolejnym czynnikiem który zniechęca przechodniów do zbliżania się, co w pewnym sensie jest zdecydowanie niekorzystne dla samej placówki; w końcu jak hotel może utrzymywać się bez przejezdnych, chcących zatrzymać się tu na tydzień czy dwa, niemających dachu nad głową, gdyż znaleźli się w nowym miejscu, do którego nie są jeszcze przyzwyczajeni i do którego nie muszą być, gdyż prędzej czy później wyjadą - są tu przecież jedynie w sprawach finansowych.
   Możliwe że Właściciel, nie mówiąc o tym zamieszkałym, opływa w długach, ledwo wiążąc koniec z końcem (a może nawet nie wiążąc) i coraz bardziej z dnia na dzień topi się w nich tylko po to, by prędzej czy później utonąć, posyłając na dno nie tylko siebie, lecz również swoich klientów.
   Możliwe również, że wszystko miewa się dobrze; zajazd utrzymuje się z ludzi takich jak ja, chcących mieszkać całe życie w nie swoim dobytku, mających na celu jedynie ucieczkę od świata, chcących zakopać się w jego niezliczonej ilości pokoi, sczeznąć w jednym z nich do końca swojego istnienia tylko po to, by w końcu zostać zapomnianym.
   Co jednak stałoby się wtedy z moim ciałem? Kto zająłby się nim po mojej śmierci; jedyny Woźny, jaki zajmuje się tym budynkiem, sprzątając wszystkie korytarze? Czy może Właściciel powiadomiłby moją dawno już nieistniejącą rodzinę o moim odejściu, i to na ich barki zrzuciłby cały problem, jakim byłoby pozbycie się mojego doczesnego ciała?
   Jest jednak jedna, najprawdopodobniejsza opcja; moje ciało nigdy nie zostałoby odnalezione i rozłożyłoby się w moim pustym pokoju, roznosząc okropny smród na cały korytarz, sprawiając jedynie kłopot woźnemu, który będzie musiał sobie z nim poradzić. Nie wiedząc jednak jak, w końcu się podda, a Właściciel po prostu odetnie kolejne piętro z obiegu.

***

   Jadąc tą starą i skrzypiącą windą można zauważyć, że parę pięter jest niedostępnych; próbowałem je kiedyś policzyć, lecz liczba była tak duża, że wydało mi się to wręcz niedorzeczne. Z tego względu postanowiłem już nigdy nie próbować i pojechałem jak zwykle na swoje piętro, do którego wydaje mi się że dostęp mam tylko ja.

***

   Cały hotel w środku wydaje się znacznie większy niż z zewnątrz; mimo wszystko, nadal jest tak obskurny, jak się prezentuje. Po wejściu, zza lady wita nas Właściciel, który wydaje się być jedną z dwóch osób tutaj pracujących (nie wiem, jak może ogarniać cały biznes na własną rękę - jestem wobec niego naprawdę pełen podziwu), czasami można spotkać również Woźnego, który wita każdego miłym uśmiechem i wraca spokojnie do swojej rutyny, kontynuując mycie podłogi czy też odkurzanie półek, których w samej recepcji jest zadziwiająco wiele mimo, że na żadnej z nich nie znajduje się ani jedna rzecz; jakby czekały, aż ktoś w końcu je czymś zapełni i nada ich istnieniu jakiś sens.
   Pomijając parę stojących na parapecie kwiatków i zawsze czysty dywan, w tym małym i ciasnym, witającym nas pomieszczeniu nie ma za wiele. Znajduje się tam jedynie winda, która prowadzi w górę do apartamentów (chociaż słowo "apartament" to określenie na wyrost); nie ma żadnego korytarza prowadzącego do jadalni, czy też schodów zmierzających na świetlicę; wydaje się, jakby samo puste pomieszczenie nas wypraszało i zachęcało do pojechania w stronę nieba do naszego pokoju.
 
***

   Kiedy klient odebrawszy klucze do swojego pokoju i wysłuchaniu instrukcji, zdecyduje się na przejażdżkę (zapewne nie zajmie mu to długo, gdyż będzie chciał jak najszybciej opuścić tamto stresujące miejsce) zostanie najprawdopodobniej przytłoczony niezliczoną ilością zakrętów i mnogością pokoi, które można znaleźć na każdym piętrze. "Pokój 12475" będzie powtarzał sobie w głowie, szukając odpowiedniego mu numeru na drzwiach, plątając się z jednego końca na drugi, skręcając to w lewo, to w prawo, błądząc w wielu ciemnych uliczkach (cały hotel podzielony jest na dziwne uliczki i alejki, każda z nich posiada swoją niezrozumiałą nazwę), chcąc w końcu zakończyć tę o wiele za długą wędrówkę. Przemknie obok niezliczonych drzwi, które wydadzą mu się niczym wrota, zastanawiając się przy każdym z nich, czy za nimi znajduje się jakiś człowiek. W końcu jednak się podda i zdecyduje  wyjechać; wróci się, szlakiem swoich kroków i wyjdzie w zupełnie innym miejscu, niż zaczął. Wtedy niespodziewanie znajdzie swoją tak długo oczekiwaną celę i z euforią wskoczy w jej drzwi tylko po to, by w następnej chwili zobaczyć, że wszystko, w co jest ona wyposażony to materac i zimna, drewniana podłoga. Nie będzie mu to jednak wówczas przeszkadzać; przecież w końcu znalazł swój wymarzony apartament. Rozpakuje wszystko na ziemi i pójdzie spać, wykończony wielogodzinną wędrówką po hotelu, próbując zliczyć wszystkie alejki w jakie skręcił i minuty, jakie stracił na chodzeniu po tym jednym piętrze ("A to tylko jedno z wielu!" - pomyśli sobie), lecz myśli te przytłoczą go do tego stopnia, że w następnej sekundzie zaśnie błyskawicznie.

***

   Często sam zastanawiam się, czy mój przyjazd wyglądał podobnie.


***

   Spędzam całe dnie w pustym, białym pokoju, leżąc na swoim całym dobytku, który nie jest nawet mój; należy on przecież do właściciela lokalu i rozmyślam, kontemplując nad przeszłością; nad swoimi błędami, zauroczeniami, przyjaźniami i osiągnięciami.

niedziela, 6 stycznia 2019

Most.

   Jestem dzieckiem; zgubiłem się gdzieś na plaży, uciekłem rodzicom z ich niewyobrażalnego uścisku, a teraz czuję się wolny. Jednak nie jest to zwykła wolność; ciągle czuję ciężar łańcucha przywiązanego do mojej nogi, którym więzili mnie w swojej piwnicy daleko pod domem. Próbowałem stamtąd uciec niezliczoną ilość razy; za każdym razem jednak kończyło się to zwykłym wdrapaniem się na ściany i uderzeniem głową o sufit. Nie wiem, jakim cudem udawało mi się wejść na pionową ścianę, jestem pewien że teraz nie miałbym takich zdolności, jednak jestem pewien że nigdy już mi się nie przydadzą. Ciepły piasek parzy moje stopy, jakby słońce było wybuchającym wulkanem zalewającym lawą powierzchnię wybrzeża, a ja nieumyślnie chodziłbym po jego powierzchni.
   W oddali widzę jednak sylwetkę; czy to ktoś z mojej rodziny? Poszedł moimi śladami, by mnie odszukać i zaciągnąć z powrotem do mojego więzienia? Zaczynam więc uciekać w obawie przed zostaniem złapanym; biegnę niewyobrażalnie długo nie oglądając się za siebie w obawie, że zobaczę tam twarz kogoś z moją krwią w żyłach. Wolę żyć w tej chwilowej niewiedzy, mieć jeszcze parę minut błogości, niż zepsuć sobie ją świadomością, że zaraz ktoś złapie mnie za mój kołnierz i będzie szastać mną niczym psem. Jako pies jednak nie dam się tak łatwo; będę gryzł, wierzgał się i ze wściekłością zatopię moje kły w oprawcy, chcąc czuć jego krew na języku. Będę napawał się wówczas tą chwilą. Ten mnie puści; upadnę na ziemię nie zważając na ból, jaki poczuję spadając z masywnej wysokości. Uderzę z impetem twarzą o piach, nabierając go w usta, a ostre ziarenka skaleczą mój psi pysk.
   Pobiegnę na czterech nogach potykając się o każdą możliwą górkę - napotkam ich zapewne wiele, jednak nie będę na nie baczył, gdyż znów będę odczuwał niezależność uciekając przed olbrzymem, którego kroki słychać z daleka. Wiem, że będzie to moja ostatnia szansa; gdy ta masywna bestia złapie mnie w swoją garść, nie będzie już dla mnie odwrotu, gdyż zmiażdży mnie swoją ogromną dłonią niemożliwą do ogarnięcia wzrokiem. W pośpiechu nie zobaczę jednak ściany; wpadnę na nią, rozpędzony i stracę przytomność, nie myśląc już o mojej rozpaczy.
   Obudzę się jednak nadal na plaży, zdziwiony rozejrzę się wokół siebie, chcąc dostrzec potwora goniącego mnie od tak dawna. "Co się z nim stało?" - pomyślę i podniosę się na wszystkie kończyny, a przede mną zobaczę most oddzielający dwa światy; tę plażę i zielone, sielankowe doliny. Zdecyduję się jednak zawrócić, gdyż zdam sobie sprawę z bezsensowności mojej ucieczki; po co mi wolność? Zacznę zmierzać w stronę, z której przyszedłem z nostalgią w sercu. Wtedy jednak usłyszę tajemniczy głos rozchodzący się w całej piaskownicy:
   - Nie wracaj - nie masz do czego. Nie ma już twojego domu. Twoich rodziców. Twoich krewnych. Zostałeś sam; sam, jak palec z własnego wyboru. Wolałeś wolność - teraz z niej skorzystaj, nie czuj w tym winy, nie czuj skruchy i współczucia; był to twój wybór, nieważne, czy istniał w tym wszystkim jakikolwiek sens - ważne, że go podjąłeś i wyrwałeś się zza krat, które rzucały na ciebie cień. Dlatego przejdź przez most; wybierz lepiej.
   Zdziwiony, stanę w miejscu zastanawiając się nad sensem wszystkich niespotykanych wydarzeń, które dotknęły mnie w ostatnim czasie i odpowiem:
   - Nie radź mi, ty, który żyjesz w świecie bez winy. Zdania wypowiedziane z twoich odwiecznych ust nie zdadzą się na nic w moim wyborze; pójdę tam, gdzie chcę, przesądzając o swoich ścieżkach sam. Jednak chodź tutaj, podejdź do mnie i usiądź na moim ramieniu; chętnie przyjmę twoje towarzystwo i znajdę miejsce w moim sercu na twoją skruchę. Staraj się tylko mówić cicho, by nie zbudzić mnie z mojego snu. Jest jednak pewna racja w twoich słowach i nie odważę się wrócić do mojej ojczystej ziemi; nie ze względu na twoje wpływy, jednak rozwiążę całą tę zagadkę sam; gdyż wiem, że jestem swoją najlepszą wskazówką.
   Po czym przejdę przez most, opuszczając niekończącą się pustynię; mój dom, za którym tak tęskniłem. Zmierzę ku nowym sprawom; nowym bólom, z diabłem na ramieniu.

piątek, 4 stycznia 2019

Wędrówka.

 
I - GŁUPIEC

   Z początku byłem kartką - pustą kartką, którą znaleźć można w każdej szafce; porzuconą, samotną i wrzuconą tam wbrew jej woli. Białym i czystym kawałkiem drewna, który dawno już porzucił swoją docelową formę. Ukryty, nie widziałem światła; zamknięty w czterech ścianach półki myślałem, że to wszystko, co mam. Leżąc tam bezczynnie, bez możliwości ruchu wpatrywałem się w ciemność, która - zdawało się - wchodziła głęboko w najdalsze zakamarki mojego umysłu i pochłaniała go z minuty na minutę.
   Wstępowała codziennie pod drzwi mojego domu, który ze względu na sytuację w jakiej się znalazłem zbudowałem swoimi siłami, podchodziła do nich i lekko stukając, nasłuchiwała moich kroków, w których szukała niby zaproszenia; ja, słysząc ten dziwnie dystyngowany huk stąpałem powoli i spokojnie, byleby nie poruszyć przypadkiem skrzypiącej deski w podłodze - nie chciałem, by wiedziała, że jestem obecny. Nie wiem, co chciałem tak naprawdę osiągnąć - w końcu gdzie indziej mógłbym być? To mieszkanie to jedyne miejsce, w którym mogła mnie znaleźć - jednak pierwsze parę razy udawała, że dała się nabrać na mój niecny plan i odchodziła na jakiś czas tylko po to, by niedługo potem wrócić, i spróbować raz jeszcze.
   Za którymś razem jednak, mój plan się nie powiódł - z nieuwagi stanąłem na jedyną deskę w moim domu, która skrzypiała niesamowicie głośno - co było absurdalne, biorąc pod uwagę ciszę, jaka zwykle panowała w okolicy. Rozchodzący się dźwięk brzmiał niczym uderzenie w wielki gong, którego echo było obecne przez nieskończoność. Odbijał się od ścian z niewyobrażalnym impetem, prawie niszcząc wszystkie fundamenty budynku, nad którym tak długo pracowałem. Wiedziałem wówczas, że nie ma odwrotu - nie mogę ukrywać się dłużej w takich okolicznościach.
   Podszedłem już normalnym krokiem pod drzwi; idąc, zastanawiałem się czy to, co robię jest w jakimkolwiek stopniu słuszne. Nie byłem tego do końca pewien, jednak parłem naprzód w tym ciasnym, wolno stojącym pokoju - gdyż cały mój dom był właśnie tym; jednym, pustym pomieszczeniem, który mimo małej powierzchni wydaje się wielki niczym największy stadion z milionami kibiców na trybunach wpatrzonych w moją osobę - nie stoję w centrum jednak by słuchać oklasków, tylko wpatruję się po kolei w oczy każdego z widzów, próbując zrozumieć jego intencję.
   Podczas mojej drogi czułem już lekką ekscytację zza drzwi; była niczym poranna rosa osiadająca na framudze, przenikająca powoli do środka swoimi mackami, jakby mój gość chciał się nią ze mną podzielić; ja jednak nie dawałem się podejść jego bezecnym podstępom i parłem ku niemu nie ważąc na przeciwności, jakie zdawały się przede mną pojawiać. Im bliżej podchodziłem, tym ciężej było mi stawiać kolejne kroki; czy byłem to tylko ja, broniący samego siebie przed tą dziwną istotą? A może to ona próbowała przekazać mi, że nie powinienem się z nią w ogóle spotykać?
   W końcu jednak dotarłem do swojego punktu destynacji i otworzyłem energicznie drzwi, a ona weszła do środka z niezrozumiałym przeze mnie niepokojem w oczach, prawie jakby bała się tego, co będzie w środku; czy nie wiedziała, do kogo idzie? Nie mogła przecież zbłądzić - nie wygląda na kogoś, kto nie znałby swojej ścieżki w życiu. Tak więc może porwała się z motyką na słońce chcąc poznać właściciela tego małego domku i teraz zestresowana nie wiedziała, jak zacząć rozmowę? To też opcja do wykreślenia - w końcu znamy się bardzo dobrze - poznaliśmy się przecież już dawno w naszej zabawie w kotka i myszkę, którą prowadziliśmy przez ostatni czas, można powiedzieć, że jesteśmy teraz swoimi najbliższymi przyjaciółmi; każdy zna teraz najciemniejsze zakątki drugiego.
   - Czemu mnie wpuściłeś? - powiedziała bezpardonowo tonem, jakby chciała oskarżyć mnie o zbrodnię, której wiedziała, że się nie dopuściłem; znała mnie za dobrze, by mnie o nią podejrzewać.
   - Czy ty kiedykolwiek zrozumiesz? Czy nie masz jakiejkolwiek godności? Dlaczego to zrobiłeś? Myślałeś, że okazując mi łaskę i wreszcie dając mi jakikolwiek znak cokolwiek zdziałasz? Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo żałosny jesteś? Ruszysz się kiedyś z tego więzienia, czy będziesz ślęczał tu aż sczeźniesz, stale przerażony i przytłoczony ciężarem? Mam nadzieję, że wiesz, że nie dajesz mi innego wyboru?
   Zalewając mnie pytaniami, zapewne dobrze zdawała sobie sprawę z wagi całej sytuacji. Dlatego kiedy skończyła swój monolog, podeszła do mnie zdecydowanym krokiem i poczęła wydłubywać mi oczy swoimi cienkimi niczym martwe drzewo palcami. Zadziwiająco, nie czułem nic - w swoich uszach jedynie słyszałem szum, jakbym spadał z wysokiego piętra i jakbym miał zaraz spotkać się z nieuniknionym końcem. Dźwięk jednak ustał, a ja uderzyłem w końcu o podłogę, co wydawało się niemożliwe do osiągnięcia w tej dziurze bez dna, w którą wpadłem - ślepy, próbowałem poruszać się po miejscu, w którym wylądowałem - czy był to nadal mój dom? A może odległe miejsce, którego nigdy nie widziałem i nie zobaczę? Była to cena za pierwszy krok ku bramie.

II - MAG

   Maszerując w ciemnościach dziwiłem się, że nie napotykałem żadnych przeszkód - początkowo chodziłem ostrożnie w obawie przed nieznanym - nie wiedziałem, czy przede mną jest skarpa, czy może jakaś niebezpieczna pułapka, w którą mogę nieszczęśliwie wpaść. Jednak pozwoliłem zaufać samemu sobie i z czasem zacząłem przyzwyczajać się do ryzyka, jakie podejmowałem. Byłem jednak zasmucony faktem, że świat, jakiego dotychczas nie widziałem pozostanie dla mnie taki do mojego końca.
   Od pewnego momentu mojego marszu zacząłem czuć na sobie czyichś wzrok. Z początku nie wiedziałem, co to za uczucie; miałem po prostu dziwną świadomość innej obecności w pobliżu, czułem lekkie mrowienie w kościach, a mój ruch stał się automatycznie bardziej opanowany; jakbym brał pod uwagę opinię drugiej osoby na temat mojego chodu. Oczywiście, nie widziałem jak on wygląda i idąc zwykle nie zwracałem na to uwagi, co tym bardziej mnie konsternowało. Byłem już prawie pewny, że ktoś idzie za mną krok w krok; "Czemu do mnie nie podchodzi?" Pytałem się w myślach. W końcu krzyknąłem za siebie:
   - Jeśli śledzisz mnie, bo szukasz przyjaciela - tutaj go nie znajdziesz! - krzyknąłem drżącym głosem z domieszką niepewności i zacząłem chełpliwie odliczać w myślach sekundy do jego odpowiedzi. Ta jednak nie nadchodziła, a ja zaczynałem się martwić, dlatego dodałem:
   - Lepiej nie podchodź - jedyne, co zobaczysz, to moją nieprawdziwą twarz; tej nie ujrzysz nigdy, gdyż wcześniej zrezygnujesz - wpompuję w twe ciało truciznę, która z czasem zacznie cię zabijać, nie popełniaj tego błędu! - po czym wróciłem do liczenia; liczba ta przekroczyła już jakiekolwiek pojęcie, dlatego zacząłem konwulsyjnie chodzić w tę i we w tę, machając rękami po omacku w przerażeniu przed przegapieniem jedynej okazji. Po czasie jednak zacząłem rezygnować, tracąc siły. Upadłem na ziemię, wycieńczony i leżąc na ziemi powiedziałem głośno, jakby chcąc, żeby spłoszona przeze mnie osoba usłyszała sam dźwięk, nie rozumiejąc słów:
   - Do diabła z tobą. Czy nie rozumiesz? Wysil się - chociaż spróbuj! - zacząłem szamotać wściekle zmęczonymi już rękami i zastanawiałem się nad tym, czemu nawet jeśli napotkam kiedyś kolejną okazję, również poślę ją w piach. Nie miało to dla mnie żadnego sensu.
   Po chwili jednak poczułem dotyk na mojej skórze; był on jednak bardzo delikatny, wręcz namiętny. Zacząłem mocniej szarpać się pod naporem dłoni, lecz nie miałem już siły. "Wreszcie" - pomyślałem. Druga osoba jednak jedynie wyszeptała mi do ucha matczynym tonem:
   - Kiedyś ci się uda. - był to kobiecy głos, po czym podniosła moją głowę i ostrym przedmiotem odcięła mój język. Ucieszyłem się, posyłając lekki uśmiech na kąciki moich ust. Próbowałem jeszcze w podzięce odwzajemnić dotyk, lecz mój nieznajomy już odszedł. Dźwięk, który słyszałem wcześniej powrócił - jeśli wcześniej myślałem, że spaść niżej się nie da, byłem w błędzie - ponownie uderzyłem w bruk, jednak nie poczułem bólu. Podniosłem się, i zacząłem maszerować dalej.

III - WIEŻA

   Stąpając dalej po tej nadwyraz płaskiej i pustej powierzchni zacząłem wyczuwać pewną zmianę w panującej atmosferze, było duszniej - o wiele ciężej było mi stawiać kroki, co przy moim tempie chodzenia było horrendalne; teraz nie szedłem tylko wolno, lecz byłem niczym żółw zmierzający powoli do celu; jednak żółw bez skorupy - nagi i bez ochrony. W każdej chwili ktokolwiek mógłby podbiec i wbić mi nóż w plecy, nie wysilając się ani chwili; byłem słaby i bezsilny, nie miałem żadnego prawa by przetrwać w tym świecie, nie należałem do niego. Byłem niczym; moje kroki nie wywierały żadnego nacisku, nie mogłem zrobić nic, by odcisnąć jakiekolwiek piętno - nie istniałem. 
   Klimat stawał się jednak coraz cięższy - czy to świat mnie odrzuca? A może to zwykłe zmęczenie? Znałem to uczucie - doznawałem go na co dzień w moim pokoju, dlatego teraz byłem z nim niczym najlepszy przyjaciel. Mimo przytłoczenia cieszyłem się z jego towarzystwa; była to dziwna relacja, aczkolwiek jedyna, na którą mogłem się zdobyć; nie zawsze jedna ze stron odwzajemniała kontakt drugiej, lecz nam to nie przeszkadzało.

   - Pomocy! - ktoś zza moich pleców krzyknął przerażonym, męskim głosem - Moje potwory spod łóżka - one nie zniknęły! Pamiętam jak mój ojciec opowiadał mi straszne historie przed snem; dręczyły mnie wówczas potwory, którym nie było szans uciec. Bałem się niemiłosiernie, nie mogąc usnąć; z czasem jednak zacząłem dorastać i zdawać sobie sprawę z tego, że są to tylko historie. Jednak one - one wciąż tam były - nawet teraz! Właśnie przed nimi uciekam, nie mogąc odpocząć ani chwili, pomóż mi, ty, który tam stoisz wpatrzony w pustkę! - kończąc, podbiegł i odwrócił mnie twarzą do siebie; zrobił to prawie machinalnym ruchem, jakby robił to już wcześniej setki razy. Zobaczył moje puste oczodoły i opuchnięte usta - popatrzył na nie chwilę, chcąc zrozumieć całą historię. Nie mogłem mu odpowiedzieć. Nie miałem jak mu pomóc. Byłem skazany na jego łaskę. Powiedział zdesperowany:
   - Jak mogłeś mi to zrobić? Zawiodłeś mnie. Byłeś moją jedyną nadzieją. Dlaczego - dlaczego mnie to wszystko spotkało? Czy zasłużyłem sobie na taki los? - po czym uderzył mnie otwartą dłonią z impetem, jakiego nie spodziewałbym się po żadnym człowieku. Zmartwiłem się tym, co powiedział, jednak nie miałem jak mu tego zakomunikować; nie miałem z nim żadnego kontaktu, byliśmy jak oddzieleni grubymi ścianami.
   - Czemu musiałem cię spotkać?! - wykrzyknął. W jego głosie słychać było wyraźną irytację - pod spodem jednak czułem nutę współczucia, co dało mi trochę siły, by się podnieść. Nie odzywał się przez jakiś czas - nie wiedziałem przez to, czy nadal tu jest - może zakrada się właśnie, żeby zaraz mnie zabić? Nie poddam się tak łatwo; nie zaprzepaszczę okazji, jaką zostałem obdarowany. 
   Klękam, kajając się przed nim, składając moje ręce w błagalny gest i kręcę głową w rozpaczy. Rozpaczam w głowie i krzyczę do samego siebie: "Proszę, nie odchodź! Jesteś moją jedyną nadzieją, moim ostatnim bastionem, błagam, zostań ze mną, zlituj się!" 
   - Haha, patrz jak żałośnie rozpacza, ta pusta skorupa! - wzdrygam się, gdyż po takim czasie nagły krzyk jest bardzo dezorientujący; poza tym nie wypowiada tego zdania znany mi głos z wcześniej; jest to głos kobiecy, mówiący ze wzgardą i podniosłością - mówi to prawie bez emocji, akcentując jedynie poszczególne wyrazy. Pomimo ostrych słów cieszę się z dodatkowego towarzystwa. Kontynuuje doniośle:
   - Myślał, że robiąc z siebie ofiarę doprowadzi nas do okazania mu współczucia i uwagi! Jest niczym skomlejący pies wracający do swojego właściciela z podwiniętą łapą, zraniony z własnej winy - w końcu to on uciekł z domu chcąc zaznać wolności, naprawdę bezwstydny. - słowa te raniły mnie coraz bardziej; dotykały mnie na zupełnie innym poziomie; były wycelowane dokładnie w samo sedno - niczym łucznik trafiający w samo serce strzała po strzale wymęczały mnie coraz bardziej; wreszcie poczułem ból; ból którego nie byłem doświadczyć wcześniej w przypadku utraty oczu czy języka, może wreszcie zrozumiałem?
   - Skończ już te swoje gierki, dziecko, i dorośnij, gdyż idąc przed siebie nigdzie nie zajdziesz - odezwał się męski głos zaraz przy moim uchu, niczym ojciec wykładający swojemu dziecku - musisz wreszcie zrozumieć czemu to wszystko służy; wtedy dopiero będziesz mógł wstać. 
   Usłyszałem kroki zaraz obok swojego ucha i nagły szum; teraz jednak nie był to szum, który słyszałem podczas spadania; był to powiew wiatru. Była to ostania rzecz, którą usłyszałem.

IV - ŚMIERĆ

   Próbowałem wstać. Jednak nie mogłem. Nie miałem już swoich nóg - nie mogłem iść bezcelowo przed siebie. Nie miałem już nic. Nie czułem niczego. Nie istniałem. Zaznałem cierpienia, jakiego nie mogłem doświadczyć. Wtedy zrozumiałem. Przede mną ukazała się brama. Może raczej nie ukazała - raczej pojawiła się w mojej świadomości; była ona poza czasem i przestrzenią; w miejscu, do którego nie miałbym inaczej dostępu. Wyglądała jakby była przeznaczona tylko dla mnie; zaprojektowana pod każdym względem ku moim upodobaniom i preferencjom. Świeciła niewyobrażalnym blaskiem od którego biła sprawiedliwa aura. Wrota jej były jednak zamknięte. Nie rozumiałem dlaczego więc ją widzę; czyż to nie koniec? A może jednak początek? Nie napawała mnie radością - raczej spokojem i opanowaniem. Wtedy jednak zrozumiałem. A jej wrota się dla mnie otworzyły; przeszedłem przez nie i poznałem prawdę; wreszcie. W końcu miałem treść.

środa, 2 stycznia 2019

brak sensu w motywacji

    Czy jeśli podniosę się z łóżka, zjem śniadanie, założę swoje codzienne ubranie i zadam sobie ten trud i pójdę przed siebie zrobić cokolwiek co mam aktualnie zrobić, dostanę jakąkolwiek nagrodę? Czy Bóg zejdzie zza swoich niebieskich bram i pogratuluje mi udanej przeprawy? Życzy mi smacznego? Szepnie o mnie innym miłe słowo lub dwa, bym miał lżej w swoim życiu? Nawet jeśli - co to da? Prędzej, czy później i tak o tym zapomnę; w końcu moja pamięć nie jest wybitna, można powiedzieć że w wyścigu z pamięcią złotej rybki wygrałaby ledwo zipiąc przy mecie.
   No dobrze - zatem co z moimi znajomymi? Przecież sam Bóg powiedział o mnie niczego sobie rzeczy! To proste; przymiotniki te zostaną obalone za dwa lub trzy tygodnie, kiedy znów zrobię lub powiem kolejną nieprzemyślaną rzecz - oni zostaną zrównani z rzeczywistością, którą próbował zakłamać jeden jedyny, który tak czy siak nie może nas zaszczycić swoją obecnością, bo przecież; jak byt taki jak pustka może cokolwiek powiedzieć? Tym bardziej coś, co my, zwykli ludzie, moglibyśmy zrozumieć i objąć naszym spaczonym umysłem.
   Okej, kontynuując mój wywód pod hipotezą istnienia Boga - weźmy pod uwagę nagrodę rzeczową; w końcu o coś takiego zawsze warto walczyć; będzie to miało wartość sentymentalną nawet, jeśli sam przedmiot nie miałby jako takiej wartości majątkowej. Jednak co by było, gdybym za każde podniesienie się z łóżka dostawał znikąd milion funtów? Byłbym zapewne najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, czyż nie? Otóż po głębszym zastanowieniu - nie. Po paru porankach byłbym już milionerem, który nie musi robić w życiu nic; stałbym się wrakiem człowieka, chodzącą marionetką wydającą pieniądze gdzie popadnie. Nie tylko zniszczyłbym gospodarkę; zniszczyłbym także siebie dostając wszystko, czego moja dusza by zapragnęła. Wszelkie tabloidy przedstawiałyby na swoich okładkach moją twarz - którą, swoją drogą, nie wydaje mi się że ktokolwiek chciałby widzieć na okładce znanego magazynu - a ja, pod naporem sławy straciłbym resztki sensu w swoim życiu. Spróbowałbym pewnie nie spania - w końcu to tylko zatrzymałoby mój dochód. Jednak człowiek nie jest w stanie nie spać przez nieskończoną ilość czasu - mój wymęczony organizm prędzej czy później osłabiony byłby do tego stopnia, że padłby w końcu na podłogę łapczywie chłepcząc minuty snu, które sobie umożliwił. Życie byłoby istnym piekłem - skończyłbym pewnie z kulką w głowie przeszytą z kupionego przez siebie sznaucera.
   Rozumiem - trofeum! Trofeum byłoby idealną nagrodą za moje słodko przespane godziny. Niestety, po miesiącu nie miałbym już miejsca, gdzie mógłbym składować swój dorobek, a jego wartość sentymentalna straciłaby na swojej sile po pierwszym tygodniu.
   Wielu pewnie powie, że najlepszą nagrodą jest sama możliwość przeżywania kolejnego dnia. Jednak jaka to nagroda, jeśli dzień ten wypełniony jest po brzegi stresem i zalewany hektolitrami ciemnych myśli i rozwodami nad sensem swojego istnienia? Relacje ze znajomymi? Pewnie! Dopóty, dopóki ci nie obrócą się do ciebie plecami i nie wystawią cię w ten czy inny sposób lub nie wbiją ci serca w twoje plecy, nie patrząc ci w oczy. No tak - miłość! Miłość odpowiedzią na wszelkie problemy. No cóż - tak długo, jak umiesz kogokolwiek kochać bez zranienia drugiej strony, zapewne jesteś szczęśliwy, prawda. Sam fakt znalezienia kogokolwiek, kto umiałby odwzajemnić twoje uczucia jest trudny, lecz przemilczę to, gdyż jest to kopanie leżącego. Poza tym - wiesz na pewno, że prędzej czy później twój związek upadnie, a nawet jeśli jego fundamenty nie legną, to w przyszłości wasze słodkie zauroczenie pryśnie, zostając kolejnym emerytowanym małżeństwem siedzącym bezczynnie w domu nie robiącym nic ze swoimi okruchami życia.
   Jaki jest więc sens we wstawaniu z łóżka?