wtorek, 25 grudnia 2018

Pożar.

   Stojąc we framudze drzwi, uwięziony między dwiema stronami, spoglądam roztargniony to w lewo, to w prawo szukając jakiegokolwiek sensu w moich dziwnych obrotach. Nie wiem, czy moje czynności niosą ze sobą jakieś przesłanki - robię to, bo tego chcę. Dlatego, gdyż czuję w sobie wzburzony gniew; nie jest on jednak kierowany w konkretną stronę - atakuje on wszystkich wokół, a jego największą ofiarą jestem ja.
   Czuję, jak parzy mnie od środka, promieniując swoimi płomieniami po całym moim ciele. Jest niczym podpalone pole przez nieznanego nikomu sprawcę; chciałbym móc go znaleźć, by mieć kogo osądzać, jednak nie mogę takowego odszukać. Może jestem nim ja? Sam powinienem wszcząć proces przeciw własnej egzystencji? Wiem jednak, że nie skończyłoby się to dobrze. Ze względu na to, kontynuuję moje poszukiwania wykreślając z listy każdą znaną mi osobę - "W końcu nie może to być jego wina" - wmawiam sobie, odgórnie oceniając każdego, kogo tylko napotka mój wzrok.
   Nagle za ramię łapiesz mnie ty - twój dotyk patrzy mnie jeszcze bardziej, a twój wzrok niby kojący jest dla mnie niczym młot. Obejmujesz mnie, dając mi złudne poczucie bezpieczeństwa - po chwili jednak zaczynasz bić mnie po twarzy, jakbym zasługiwał na swój los. Nie liczysz się z moim cierpieniem - pragniesz jedynie wyładować swoją frustrację moją osobą. Nie zastanawiasz się nad tym, co myślę; posyłasz raz za razem, przyszpilając mnie coraz bardziej do podłogi.
   Odwracasz się w końcu, chcąc odejść; ja ci na to nie pozwalam - przytrzymują twą nogę, skulony i zaczynam tulić ją żałośnie, niczym skomlejący pies widzący swojego właściciela po długiej rozłące. Nie czuję jednak upokorzenia; wiem, że jest to moja strefa bez zmartwień; nieważne, ile cierpienia mnie ona kosztuje.
   Poczynasz swoją znaną mi już przemowę: "Zbłaźniłeś się - jednak nie tylko przede mną; zrobiłeś to znowu przed wszystkimi wrogami i przyjaciółmi, nic nie robiąc sobie z konsekwencji swojego czynu. Jak mogłeś tak nisko upaść? Czy twoja matka nie nacierpiała się już wystarczająco, wychowując kogoś takiego jak ty? Dziwię się, że wytrwała z tobą, póki jej nie zabiłeś". Nie dotyka mnie jednak już ona w żadnym stopniu; jestem przyzwyczajony do rozczarowywania samego siebie, więc brak akceptacji z twojej strony nie ma już nawet gdzie mnie ugodzić.
   Chcę ci odpowiedzieć, lecz widząc twój wyraz twarzy wiem, że nic to nie da; otwieram jednak usta z myślą, że moje słowa pocieszą mnie samego. Zamiast słów jednak, słyszę długi, donośny dźwięk zagłuszający dotychczasową ciszę. Ty zakrywasz uszy; nie chcesz słyszeć tego, co mam do powiedzenia? Czy może po prostu dźwięk jest dla ciebie zbyt przytłaczający?
   Odwracasz się szybko na pięcie, strzepujesz mnie z siebie i zaczynasz biec, nie oglądając się na mnie; nie mogę zobaczyć nawet wyrazu twojej twarzy - nie chcesz, by moim ostatnim wspomnieniem była gorycz wymalowana z przodu twojej głowy.
   Kiedy odchodzisz, płomień staje się coraz boleśniejszy; teraz jest to istny pożar, pożerający całe lasy. W tym przypadku jednak, lasem jestem ja, gdyż spala on powoli moje ciepłoczerwone pióra. Nadaje on im blasku; lecz jedynie na chwilę, gdyż nie trwają one długo pod naporem płomieni. Po chwili nie ma mnie już całego; zginąłem pożarty przez samego siebie.

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Ladacznica.

   Jestem prostytutką; nie potrzebuję jednak pieniędzy - same do mnie przychodzą. Nie chcę również zaspokoić swoich potrzeb seksualnych; od dawna ich nie czuję. Wstąpiłem w szeregi z myślą, że ktoś wreszcie będzie mnie potrzebował; wreszcie stanę się czyimś powietrzem, bez którego ten nie będzie mógł żyć; uzależni się ode mnie - będzie musiał widzieć mnie dzień w dzień, noc w noc, dając mi tak upragnioną uwagę.
   Jednak teraz spotkałem się z fatalną rzeczywistością; nikt mnie nie chce. Nie wystarczam nikomu. Moje oczy są nieodpowiednie. Moje usta zbyt małe. Moje rzęsy za długie. Nie spełniam oczekiwań ani jednej osoby; jestem zbyt przeciętny - jednak każdy oprócz mnie wydaje się być ideałem. Uśmiechają się każdemu bezprecedensowo w twarz, nie kryjąc przy tym swoich nikczemnych zamiarów - druga strona zdaje sobie sprawę, że jest ofiarą kłamstwa; jednak przymyka na to oko, brnąc dalej w dziwną relację między nimi. Nieczęsto zdarza się jednak, że któraś strona konfliktu traci nad sobą panowanie i zaczyna wrzeszczeć i wierzgać - uderza swojego przeciwnika otwartą dłonią tylko po to, by chwilę potem spojrzeć na twarz pokrzywdzonego i ujrzeć na niej rysujące się przeprosiny - za co? Tego nie jestem w stanie dociec.
   Ja nie potrafię kłamać - przynajmniej nie w tej sferze. Nie mam pojęcia, jak inni mogą nakładać na siebie takie maski, a następnie zdejmować je powoli podstępem ukazując swoją prawdziwą naturę. Chciałbym mieć tą zdolność. Nie mam jednak pojęcia, czy moja maska w ogóle istnieje.
   Dlatego kontynuuję bycie ladacznicą; pukam od drzwi do drzwi szukając atencji; chcę być zauważony. Kiedy ktoś otwiera mi swoje wejście, natychmiast staram się ukazać z najlepszej strony - jednak nigdy się to nie udaje. Ze względu na to, łatwo się płoszę i uciekam z podkulonym ogonem do następnego domostwa, które będzie w stanie przyjąć moje niedoskonałości. Czasami robię nawet jakieś sztuczne zbiorowisko na ulicy, byleby ktokolwiek mnie dostrzegł - byle zaklaskał raz, czy dwa; stanął na chwilę i spojrzał w moją stronę. Gdyż pod moją maską jest naprawdę samotnie.
   Szukam odpowiedniego miejsca by zrzucić swój balast. Do tego czasu pozostanę ladacznicą na uwagę.

niedziela, 23 grudnia 2018

Wtargnięcie.

   Siedzę w swoim domu spokojnie rozkoszując się ciepłą herbatą z cytryną, kojącą moje zbolałe ciało; czuję, jak płyn wlewa się w moje wnętrze spokojnie, napełniając mnie słodyczą i niewyobrażalną błogością. Dawno nie czułem takiego ukojenia - na pewno nie od tego wydarzenia; wydarzenia, którego nie zamierzam przytaczać, gdyż boli mnie ono niewyobrażalnie; jest niczym kot, który wbił swój pazur w moją skórę i z każdym moim ruchem, każdą aktywnością irytuje się coraz bardziej, wiercąc się na moich plecach, rozrywając skórę na coraz to większe strzępy.
   W jednym z rogów, w moim kominku, ciepły płomień ogrzewa pokój tańcząc dziwnie nie do rytmu, jakby burząc wcześniejszy spokój; macha swoimi kończynami na wszelkie strony udając, że zna się na swoim fachu, jedynie okłamując samego siebie - czy robi to ze względu na swoje problemy? A może jednak chce przypodobać się komuś innemu, ukazując mu swoje alogiczne ruchy? 
   Mimo wszechogarniającej beztroski gdzieś pod spodem głęboko zakopany jest wylewający się z nicości lęk; przeświadczenie, że w jednej ze ścian uwięzione jest ludzkie ciało rozkładające się, wtapiające się wręcz w nikomu niewinne fundamenty, czekające jedynie na odpowiednią okazję, by ukazać się swojej ofierze i razem z nią zniknąć z tego świata; zrównać się z ziemią. Bezustannie czuję jego mrożący krew w żyłach namiętny wzrok szukający akceptacji i pomocy wyjścia z sytuacji, w której znalazł się nieboszczyk. Czy stał będzie uwięziony między dwoma światami w nieskończoność? Może odpuści w końcu, oddając się pustce? 
   Wstaję powoli, nie chcąc wzbudzać furii u siedzącego teraz na moim ramieniu kota i podchodzę do okna chcąc wyjrzeć na rozlegającą się nicość otaczającą mój dom; widzę prostą linię horyzontu, która oddziela raj od ziemi i niedające się objąć umysłem hektary niczego. Zerkam na słońce, które szczęśliwie obserwuje mnie i przytula swoimi promykami w przyjacielskim uścisku, lekko zmęczone już moim towarzystwem. 
   W następnej chwili jednak, widzę nieznajome mi osoby na moim ogrodzie. Widzę, jak stoją tam nie ruszając się nawet o milimetr; wyglądają jak manekiny postawione tam tylko po to, by mnie wystraszyć. Obrócone są ku mojemu szczęściu w stronę pustkowi, więc nie są w stanie mnie dojrzeć. W ich sylwetkach jednak czuję pewien rozlegający się niepokój; nawet kot przestaje ruszać swoim ogonem, wyraźnie spłoszony ich obecnością - ogień również zaprzestał swojej choreografii. Od razu jednak, gdy zaczynam analizować ich głębiej, ruszają się - mi jednak udaje się schylić na tyle szybko, by nie udało im się ujrzeć mnie stojącego w oknie i próbującego rozwiązać ich zagadkę.
   Klęczę oparty o niską ścianę zaraz pod parapetem, przerażony. Oddycham szybko i płytko, wyraźnie zestresowany wtargnięciem na moją posesję. Kim są ci ludzie? Czy nadal tam stoją? Czy może jest to jedynie wytwór mojej paranoicznej wyobraźni? Nie znam nawet ich dokładnej liczby - jest ona jednak na tyle niebezpieczna, bym miał podstawy do obaw. Nie wiem co zrobić. Na pewno nie wyjdę do nich na otwartą przestrzeń, by mogli mnie z łatwością dostać żywcem. Co, jeśli idą właśnie w moim kierunku z morderczym wzrokiem w ich oczach? Muszę działać szybko. Jednak nie wiem co mam zrobić! Zamknąć drzwi? Może je zabarykadować? Czy ja słyszę zbliżające się kroki? A może wystarczy to jedynie przeczekać, może są tu na chwilę, przejściowo? Czemu w takim razie byli w moim ogrodzie? Nie wiem, jak mam ich stąd wygonić. Jest to jednak moja posesja, to ja nią władam! Ale jest ich zdecydowanie za dużo, bym miał jakiekolwiek szanse - w takim razie co świadczy o tym, że to, gdzie stoję należy do mnie? Nic nie jest w stanie mnie przecież teraz uratować oprócz mnie samego. 
   Spoglądam w górę i widzę promyki jasnego światła przedzierające się przez  okno. Ogień nie pali się już w kominku. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że prócz krzesła nie ma w domu nic. Jest to pusty pokój. Jeden, duży, lecz beznamiętny pokój nieposiadający nic na swoją obronę. Duża, otwarta przestrzeń, a w niej ja. Sam. 
   Nie zależy mi już na tym pokoju. Wstaję, strzepując kota z siebie i wyglądam za okno, obojętnie. Nie ma tam nikogo. Tak, jak myślałem. Czy ktokolwiek tam w ogóle był? Czy to mój umysł chciał uświadomić mi moją rozpacz? A może to świat wystawił mnie na test? Jak zwykle, nie znam odpowiedzi na swoje pytania; będę miał jednak dużo czasu, by nad nimi rozmyślać, gdyż wybieram się na długą wędrówkę; wędrówkę w nieznane mi pustkowia. Przestępuję przez próg niczyich drzwi i zmierzam przed siebie z nową nadzieją.

czwartek, 13 grudnia 2018

Człowiek siedzący w kącie i piszący wiersze o śmierci.

   Mieszkam na wyjątkowo mało ruchliwej ulicy; jest to jedna z tych alejek które znajdują się w każdym mieście, lecz nikt o nich nie słyszał - ulice-duchy. Przechadza się po niej jednak wyjątkowo mało osób, nawet na miejsce takie, jak to; rzadko kiedy mogę zobaczyć twarz innego człowieka i przywitać go miłym gestem. Nawet jeśli nadarzy się taka okazja, to druga strona często ignoruje moje szukające kontaktu spojrzenie i odwraca wzrok, jakby nic między nami nie zaszło.
   Z tego powodu, idąc ciasną ścieżką, jedyną w moim miejscu zamieszkania, często wpatruję się w małe, graniczące ze sobą kamienice tworzące jeden, spójny i symetryczny szereg - jest to dość monotonne i mówiąc szczerze; zaczęło nudzić mi się już po którymś spacerze, aczkolwiek nie miałem nic innego do roboty, więc zagłębiałem się w tę dziwną rutynę, która wciągała mnie coraz wnikliwiej w swoje progi, jakby samotna; szukając przyjaciół w przechodniach i zapraszając ich na herbatę do jej abstrakcyjnego świata.
   Niestety, zapewne jak wszyscy - odmawiałem wizyty i odwracałem w końcu wzrok, chcąc oderwać go, uwięzionego w jednym punkcie; przyszpilonego rękami niewidzialnej siły zwanej myślami. Są one moim jedynym towarzyszem w przechadzkach po tej klaustrofobicznej alei, podążającym za mną nawet w miejsca, do których nie mają wstępu.
   Pewnego dnia jednak - był to z tego, co pamiętam wczesny ranek - jak zawsze ubrałem się, i poszedłem w bezcelową podróż po chodniku. Idąc, wyczułem dziwną atmosferę unoszącą się w powietrzu, zagęszczającą je w do tego poziomu, że znacząco utrudniała mi ona oddychanie. Szedłem, zaniepokojony ingerencją dziwnych sił w mój codzienny spacer i przyśpieszyłem kroku, chcąc uciec z miejsca emanacji. Jak się okazało jednak, im dalej w las, tym więcej drzew; aura podążała za mną krok w krok, najwidoczniej coraz bardziej irytując się, gdyż w końcu niezrozumiałe wibracje wszczęły swoje tańce na mojej skórze, jeżąc włos na karku - wyczuwałem straszliwą obecność gdzieś w pobliżu, czułem oczy świdrujące każdy mój ruch. Wtedy, jakby instynktownie obróciłem się w lewo i zobaczyłem go.
   W kącie, na końcu mojej ulicy siedział skulony człowiek, trzymający w dłoniach czarny notatnik. Jednak nie wyglądał on człowieczo - wygięty był w dziwnej pozycji, która przypominała coś na pograniczu kucania i przysiadu - był niezwykle chudy i blady jak kartka papieru z jego notatnika. Głowa zdecydowanie nieproporcjonalna do reszty ciała - swoją wielkością psuła zakreślającą się kompozycję tworzoną przez jego brzuch, nogi i ręce. Wybałuszone, puste oczy zajmowały znaczną część twarzy i wpatrywały się we mnie w przerażeniu nie ruszając się na inne strony, jakbym odkrył jego największy sekret. Włosy (a raczej ich strzępki) do ramion pokrywały jego głowę nadając jej kwadratowego kształtu; na jego twarzy nie malowała się żadna emocja. Brzuch zaś ukazywał liczne żebra nienaturalnie wystające poza szereg - po przerwach między nimi można było wywnioskować, że brakowało paru.
   Czy to stworzenie, które zatraciło swoje człowieczeństwo stało tam od zawsze? Jeśli tak, to jakim cudem nigdy wcześniej go nie dostrzegłem? - począłem się zastanawiać, złudnie szukając odpowiedzi, które wiedziałem, że nie nadejdą. Stałem tam, wymieniając kontakt wzrokowy przez dobre parę minut - nie wiedziałem bowiem, co mam zrobić. Czy powinienem go zignorować? Może podejść i pomóc temu bezbronnemu biedakowi? Jednak coś w środku mówiło mi, że nie jest to coś, czym powinienem się przejmować. Bałem się go; wyglądał doprawdy przerażająco.
   Kiedy zacząłem iść w stronę swojego mieszkania, ten wyjął swój notatnik i zaczął w nim coś zapisywać; nie domyślałem się nawet, co, ani w jaki sposób jego chude ręce są w stanie pracować, a co dopiero pisać - wyglądał, jakby był stworzony do swojej pracy. Postanowiłem to zignorować, i zacząłem iść - atmosfera jednak nie ustawała i towarzyszyła mi na drodze do mojego domu, jakby odprowadzając mnie pod moje drzwi, niczym starego przyjaciela.
   Od tego momentu widywałem go codziennie - wypełniał pustkę po moim starym znajomym rutynie, którego tak często odrzucałem - zdałem sobie sprawę, że nie doceniałem jego zaproszeń. Zamiast patrzeć w górę, oglądałem teraz dół zamieszkany przez tę abominację, która przypominała człowieka. Z każdym razem wstrząsał mną z taką samą siłą - nigdy nie byłem w stanie się do niego przyzwyczaić, tak samo, jak do aury niepokoju, która otaczała jego obecność. Za każdym razem, kiedy się zbliżałem, zamykał swój zeszyt, jakby zawstydzony i wpatrywał się we mnie, świdrując mnie swoim dogłębnym wzrokiem, który gdzieś w środku, głęboko za tymi warstwami strachu posiadał w sobie tęsknotę; za czym mogła tęsknić ta istota? Nie mam pojęcia.
   Dzisiaj na moim wieczornym spacerze stał się cud; wyparował. Nie było go. Nie istniał. Zniknął. Skończył swoją mierną egzystencję, zostawiając po sobie swój notatnik. Kiedy zdałem sobie sprawę, że atmosfera wyparowała, byłem w szoku; czułem, jakby zdjęto z mojego serca niewyobrażalny ciężar, poczułem ulgę. Ulgę, która pogłębiła się jeszcze bardziej po zerknięciu na miejsce zamieszkania istoty; nie było go już w jego kącie. Nawet nie pożegnał się ze mną poprzedniego dnia - nie pomachał mi swoją cienką niczym gałąź dłonią; nigdy nie usłyszałem jego głosu ani nie podszedłem do niego wystarczająco blisko, by poczuć jego oddech. Zatem jaki sens miała jego egzystencja? Czy nie doświadczając go w żaden sposób, mogę powiedzieć, że istniał?
   Po raz pierwszy zbliżyłem się do końca drogi, którą maszeruję na co dzień; na jego miejscu leżał notatnik. Na początku czułem wyraźną niechęć jego dotknięcia - zastanawiałem się, czy moralnym jest zabierać ostatni dowód jego istnienia, lecz po dłuższym zastanowieniu stwierdziłem, że zapewne nikt inny nawet nie był w stanie go dostrzec, tak więc nie mam po co martwić się o takie błahostki. Notatnik był czarny, prosty, bez żadnych zdobień; jego prostota pasowała do właściciela.
   Otworzyłem go powoli i wydał z siebie dźwięk podobny do otwarcia nowo zakupionej książki; szczęśliwe chrupnięcie ukazało mi liczne strony zapisane w czymś, o czym nawet bym nie pomyślał; każda z nich zapełniona była wierszami o śmierci. Słowo po słowie rozważało sens istnienia, istotę i cel śmierci, oraz wiele innych zagadnień, na których każdy z nas szuka odpowiedzi całe swoje życie. Człowiek ten bez człowieczeństwa jednak poświęcił je, by zrozumieć. Tylko: po co?

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Hycel.

   Zagubiony hycel poszukuje zagubionego psa; zaginął gdzieś w gąszczach ciemnego lasu, błądząc po krętych ścieżkach udeptanych przez nieznanych mu ludzi. Wreszcie jednak odnalazł skrawek, na którym nigdy nie postała stopa ludzka; kawałek ziemi nigdy nie odkryty; nowy, dziewiczy. Ten jednak stał się dla niego labiryntem bez wyjścia - pułapką bez drogi powrotnej; solą dla ślimaka.
   Wszystko to jednak z powodu pewnego kundla, którego pojmanie stało się celem życiowym przytoczonego hycla; powziął sobie za zadanie złapanie go już dawno temu - teraz jednak nadarzyła się idealna okazja by wypełnić jego przeznaczenie. Niestety, głupiec nie pomyślał zapuszczając się w te mgliste miejsca, dlatego pląta się teraz w miejscu, do którego zawiodła go jego ofiara.
   Mimo braku orientacji, nadal nie porzucił tego, po co tutaj przyszedł; sprawdza każdy krzak, każdy liść wręcz - byle się upewnić, że pies nie uszedł jego wzrokowi.
   Czy sczeźnie w tym miejscu? Może miejsce, w którym się znalazł to kurhan, a teraz niszczy pamięć o nieznanych mu ludziach chodząc po ich szczątkach?
   Poczyna żałować tego, że się tu znalazł.
   Wtedy jednak dochodzi go odgłos, który tak dobrze zna; to szczeknięcie psa, na którego poluje! Euforia wręcz wylewa się z jego ciała i nie może się opanować. Wreszcie dopnie swego; będzie mógł nawet zrównać się z ziemią w tym miejscu - nie będzie potrzebował już niczego w swojej egzystencji. Byle tylko pozbyć się tego pchlarza.
   Jednak dzieje się coś, czego nie spodziewał się nikt; oprawca skacze na swoją ofiarę ze łzami w oczach szczerząc kły. Hycel nie domyśliłby się nigdy, że cała sytuacja ma tak naprawdę inny wydźwięk. Dlatego w ostatnim akcie desperacji podnosi kamień, chcąc uderzyć kundla w pysk; trafia - ten jednak nie daje za wygraną i przegryza człowiekowi krtań.
   Bohater wykrwawia się, pozostawiając po sobie tylko pył. Pies ze szramą na nosie ucieka z miejsca zdarzenia, przestraszony.

niedziela, 2 grudnia 2018

Powieszony albatros.

   Czwartego dnia dnia zmarł K. Kiedy dowiedziałem się o całej sprawie, zaniemówiłem - nie spodziewałem się tego, szczególnie w tym dniu; w końcu były to moje urodziny. Wszystko wyszło na jaw podczas przyjęcia; licząc zaproszonych okazało się, że brakuje jednej osoby; kiedy wszyscy goście dowiedzieli się o nieobecności, poczęli zastanawiać się, co mogło doprowadzić do jego absencji; w końcu był to jeden z moich bliższych przyjaciół - często opowiadaliśmy sobie miłe historie, siedząc w spokoju przy ognisku, ciesząc się chwilą i nie myśląc o przyszłości; zawsze wyglądał na szczęśliwego z tym swoim nigdy nieschodzącym uśmiechem na twarzy.
   Dlatego śmierć jego była dla mnie nie lada zdziwieniem; po wyjawieniu informacji poczęły się plotki, a ja, chcąc je zdementować, zmobilizowałem wszystkich by razem zebrać się i odwiedzić wspólnie K. w jego domu - w końcu gdyby był chory, na pewno ucieszyłby się z tak licznego wsparcia; podzielilibyśmy się z nim pysznym, wielowarstwowym ciastem, które przygotowywaliśmy razem na tę właśnie okazję.
   Poczęliśmy przemarsz przez moją ulicę - na szczęście nasz cel nie był daleko; K. mieszkał zaledwie parę domów dalej - to on był jedną z pierwszych osób, jakie poznałem po przeprowadzce w to nieznane dla mnie niegdyś miejsce. Gdyby nie on, zapewne nigdy nie poznałbym innych sąsiadów, którzy przecież początkowo odnosili się wobec mnie nader źle i pysznie, co zniechęciło mnie do pogłębienia z nimi więzi - a jak wszyscy wiedzą; dobre kontakty z sąsiadami to podstawa.
   Kiedy wszyscy stanęliśmy u jego drzwi, wpatrywaliśmy się chwilę w jego górne okno, w którym pomimo wczesnej pory świeciło się światło - zupełnie jakby ktoś zapalił je wieczorem i zapomniał zgasić. "To przecież do niego niepodobne" - stwierdziłem. I w gruncie rzeczy, była to prawda - K. opływał w zadłużeniach, często skarżąc się na nie podczas naszych rozmów, dlatego zdziwiłem się, że ktoś tak oszczędny jak on zapomniał o tak wydawałoby się trywialnej, a zarazem obowiązkowej dla niego rzeczy, jaką jest wyłączanie świateł.
   Zapukałem pierwszy raz spokojnie, nie chcąc budzić go gwałtownie z jego chorobliwego snu - w końcu będąc chorym należy się dobrze wyspać. Nie odpowiedział. Zapukałem raz drugi - tym razem odrobinę głośniej, lecz stukot wciąż najwyraźniej był zbyt cichy, by obudzić śpiącego niczym nieboszczyk K. - próbowałem wielokrotnie, z każdym razem podnosząc siłę mojego uderzenia, lecz bez efektu. Stwierdziłem, że sięgnę po ostatnią deskę ratunku - nie wiem, czemu nie pomyślałem o tym wcześniej - może podświadomie wiedziałem, by tego nie robić? Może sam chciałem uchronić się przed widokiem, jaki miał mnie za niedługo spotkać, dlatego kontynuowałem bicie w drzwi tej nieszczęsnej istoty?
   Przekręciłem klamkę, a drzwi ku mojemu zdziwieniu były otwarte. Był to zdecydowanie zły znak, lecz nie chciałem popadać w panikę; jest w końcu na to wiele wyjaśnień. Wparowałem do jego domu trzymając wszystkich za ręce - poczęliśmy rozglądać się za śpiącym, lecz nigdzie nie byliśmy w stanie go dostrzec. Przeczesaliśmy wszystkie możliwe miejsca do spania, lecz po nim ani śladu. "Może wyjechał?" - pomyślałem do siebie, lecz wszyscy jak jeden mąż zanegowali tą myśl, będąc dziwnie pewni swojej wypowiedzi. Postanowiliśmy wejść po schodach na górę do miejsca, gdzie wcześniej widzieliśmy świecącą lampę. Podróż po nich zdawała się trwać wieki, lecz w końcu jednak dotarliśmy do celu. Drzwi były zamknięte, a spod nich wylewała się szeroka smuga światła, niczym anielska aureola.
   Weszliśmy do pokoju, a przy biurku wisiał on; wyglądał niczym duch, patrząc przed siebie pustym wzrokiem z opuchniętą szyją - jego głowa prawie zlewała się z ciałem w jeden byt, tworząc coś bardziej podobnego do potwora, niż do mojego dawnego przyjaciela. Oczy miał przekrwione do tego stopnia, że wyglądały niczym małe, czerwone kulki wbite w jego oczodoły, a wyraz  twarzy przypominał głęboko zamyślonego w modlitwie kapłana. Natychmiast odwróciłem wzrok i pobiegliśmy w stronę mojego domu, chcąc wymazać z pamięci ten okropny obraz.
   Siadłem przy swoim stole i począłem rzeźbić - wyrzeźbiłem go jak najlepiej pamiętałem, chcąc jak najwierniej oddać jego wygląd, zanim cały jego obraz w mojej pamięci pozostanie spaczony przez truciznę, jaką tego dnia sobie wstrzyknąłem. Wyrzeźbiłem jego oczy, nos, usta - nawet jego lekko przygarbioną postawę. Wyglądał, jakby miał coś powiedzieć - miało przypominać mi to o naszych wspólnych rozmowach. W kącikach ust widniał lekki uśmiech, sygnalizujący jego wieczną radość. Gdyż był szczęśliwy. Chcę w to wierzyć.
   Wszyscy inni - cała trójka - wpatrywali się w moją pracę, winszując mi moich zdolności - w końcu sami zawdzięczali jej swoje życie. Odwróciłem się w ich stronę i ze smutnym uśmiechem na twarzy oraz łzami podekscytowania, podziękowałem im za oklaski. Patrząc na nich wzburzyły się we mnie emocje - znów powróciły wspomnienia i realizacja tego, co zaszło w ostatnich dniach. W końcu byli to moi przyjaciele; B., T., S. - a teraz... - teraz dołączył do nich również i K. Kto skazał ich na taki los? Kto skazał ich na nieśmiertelność w w mojej świadomości? Kto skazał MNIE na to więzienie?
   Skończywszy swojego najnowszego towarzysza, objąłem go w kochającym uścisku -teraz nie byłem jedynie jego przyjacielem, a także ojcem - tym, który go stworzył i tym, który ponosi pełną odpowiedzialność za jego istnienie. Usiadłem w kącie gromadząc moje wszystkie dzieła w ramionach i począłem płakać. To wszystko, co mam w rękach to mój cały świat - to oni sprawili, że przestałem być samotny - to dzięki nim byłem w stanie żyć. Dlatego teraz to ja chcę dać życie im - tak długie, jak moje. Łzy zaczęły opadać, lekko stukając o podłogę. Ściskałem ich tak mocno, jak mogłem, skupiając myśli na naszych relacjach. Jest cicho. W pokoju słychać jedynie echo mojego płaczu.
   Wiedziałem, co muszę zrobić, lecz odkładałem to na tyle, na ile mogłem, walcząc z myślami. Jednak zdawałem sobie sprawę, że pewnego dnia zostanę do tego zmuszony - dlatego nie mogłem tego dłużej odwlekać. Wstałem i drżącym krokiem poszedłem do kominka, gdzie tlił się płomień rozpalony na początku całej imprezy - powoli jednak umierał, zmęczony. Otworzyłem drzwiczki i wrzuciłem tam moich przyjaciół. Obserwowałem, jak ogień wzrastał nakarmiony życiem, jakby odzyskiwał powoli chęć do istnienia. Widziałem, jak moi towarzysze powoli zostali pożerani, odchodząc w niepamięć. Czułem pustkę. Tak jednak było lepiej. Zasługiwałem na to. Kucając przed kominkiem i ogrzewając się ciepłem, spojrzałem się w dół i zobaczyłem mój wiszący na szyi naszyjnik z albatrosem.