piątek, 31 sierpnia 2018

Syzyfowa praca.

Chodzę w koło;
nieustannie przestraszony
tym, co nadejdzie
tym, co było.

Chodzę tak długo, że zaczynam drążyć;
schodzę coraz niżej
i niżej.

Nie widzę już światła -
jestem zbyt głęboko,
nie ma już odwrotu
dla ciebie również.

Oglądam się za siebie;
widzę schody
wykopane przeze mnie.

Zimna woda zaczyna zalewać moje płuca;
duszę się -
po chwili wyrastają jednak kwiaty,
a ja wyrywam je całymi garściami.

Wszystko zaczyna się zapadać -
czuję okruchy ziemi na mojej twarzy
a po chwili
nie czuję już nic.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Kula.

   Trzymam w ręce kulę - trzymam ją mocno, z rozwagą, strachem, byleby jej nie wypuścić. Nie wiem, co by się stało, gdyby upadła na ziemię - nie chcę nawet o tym myśleć, nie mam zamiaru popełniać tego samego błędu. Balansuję więc nią w dłoniach, przestraszony, w ciągłej obawie o następny dzień. Oddaję się jej w pełni. Dzień, i noc robię, co mogę, gdyż wiem, ile kosztowałaby mnie mała pomyłka. Cały czas o niej myślę - nie chcę dopuszczać do siebie jednak tych negatywnych, choć czasami zdarza się, że nachodzą mnie znienacka, niczym włócznie przeszywające moje serce, napawając je niepokojem.
   Wtedy właśnie zaczyna się prawdziwe wyzwanie. Muszę bronić kuli całą moją mentalnością, muszę odpierać myśli, jakby były wielkim garnizonem chcącym podbić moją ziemię. Unikam ich ataków sprawnie i płynnie, choć nie przychodzi mi to łatwo. Chronię jej, gdyż jest to mój ostatni bastion. Ostatnia rzecz, która trzyma mnie jeszcze na tej ziemi, a ja nie chcę jeszcze z niej uchodzić. Nie chcę, lecz upuściwszy kulę będę zmuszony odejść.
   Nie jest ona najcięższa, co zadziwiające, biorąc pod uwagę ciężar, jaki kładzie na moich barkach swoją egzystencją. Kiedy chodzę, czuję, jakby miała coś w środku - szeleści w jej wnętrzu jakby parę mniejszych kulek. Ile? Nie mam pojęcia, choć nawet, gdybym mógł, nie chciałbym znać dokładnej ilości. Czasami siedząc i wpatrując się w kulę, skupiam uwagę na jej wnętrzu - wtedy czuję więź z poszczególnymi kulkami, a po chwili zaczyna się szarada.
   Stoję wraz z Nim obok wielkiego głazu. Po chwili poczyna się na niego wspinać, robi to szybko, sprawnie - niczym lis, bądź tygrys goniący swoją ofiarę. Kiedy dochodzi już na szczyt, zaczyna wyciągać do mnie rękę, jakby chciał mi pomóc. Ja jednak stoję zamurowany, nie wiedząc co począć. Część mnie postrzega go jako przyjaciela, druga jednak nie jest w stanie mu zaufać. "Hej!" - krzyczy - "Złap się mojej ręki, to wciągnę cię na górę!". Patrzę mu głęboko w oczy, jakby chcąc rozpoznać jego intencje, lecz nie jestem w stanie. "Głupcze" - myślę do siebie "Nie popełniaj tego błędu, nie rób z siebie błazna".
   Postanawiam się więc ruszyć, skorzystać z pomocy, ale chcąc podnieść nogę - nie potrafię. Nie mogę zmusić się do tej prostej czynności, próbuję ze wszystkich sił, lecz nie daję rady. Ten jednak nie rezygnuje, woła do mnie nieprzerwanie, jakby chciał, bym zobaczył widok dostrzegalny jedynie z samego szczytu. Jakby się o mnie martwił, myślał o mnie. Nagle zaczynam rozumieć. Z całych sił, jakby próbując pozbyć się paraliżu sennego poruszam nogą - idę. Podchodzę do skały, uradowany faktem zobaczenia tego nieopisanego pejzażu. Wyciągam rękę, zazębiam swoją dłoń i próbuję przenieść swój ciężar na jego rękę.
   Po chwili jednak przeważam go, staję się dla niego nie do zniesienia. Widzę, jak przewraca się, jak powoli zdaje sobie sprawę ze swojego końca. Słyszę jego ostatnie słowa: "Kim jesteś?". Po czym upada, łamiąc sobie kark. Byłem zbyt dużym balastem. W chwili dochodzi do mnie fakt, że nie wiem nawet, kim była ta postać. Nigdy nawet nie istniała, była jedynie częścią mojej wyobraźni. Była czymś, czego pragnę, a czego się boję.
   I w ten sposób dalej niosę tę kulę w swoich dłoniach, szukając tego, czego boję się z głębi swojego serca. Czy kiedyś to znajdę? Nie wiem, jedyne, co mogę do tego czasu robić, to taszczyć swój balast.

Bal.

   Jestem na balu - jak się tu znalazłem? Wszyscy wpatrują się we mnie za tymi swoimi maskami, nie chcąc pokazywać twarzy. Wstydzą się siebie? Może nie chcą zdradzać swoich czułych punktów? Widzę stoły przepełnione najdelikatniejszymi potrawami, żyrandole świecące na wszystkie strony, ludzi rozmawiających ze sobą pomimo braku jakiegokolwiek kontaktu. Wpatrują się tylko, jeden w drugiego -  analizują każdy ruch, każde drgnięcie, byleby czegoś nie ominąć. Rozmawiają, nie wydobywając z siebie ani jednego słowa.
   Nad tłumem pustych figur, widzę unoszące się w powietrzu słowa - nie zastanawiam się nawet nad tym, jak alogiczne to może się wydawać. Słowa te wzlatują, przelatują między żyrandolami, zakręcają przy ścianach, niczym ptaki, lecz ani razu nie lądują przy odbiorcach. Są jak gołębie pocztowe nieznające drogi, leczy czy to ich wina? Może już nadawca nie zdawał sobie sprawy z tego, do kogo adresował swoje słowa? Po jakimś czasie wyrazy uchodzą, zanikają powoli, rozpływając się w powietrzu.
   A ja wciąż stoję w jednym miejscu. Nie mam odwagi, by przerwać "rozmowę" innych. A może jednak podświadomie po prostu nie chcę? Może nie mam ochoty nawiązać kontaktu z tymi sztucznymi lalkami? Czuję, jakby ktoś postawił grube ściany między mną, a resztą balu. Jestem jedyną osobą bez maski. Może to czas, by jedną założyć? Może niezrozumienie reszty pochodzi z braku owej maski? Czy jestem w stanie poświęcić swoją nagość, by dojść do porozumienia z innymi?
   Wtedy nagle zauważam, że wszyscy patrzą się w moją stronę. Czy zrobiłem coś źle? Może chodzi o brak mojej maski? Nie widzę już tych hipnotyzujących słów fruwających nad ich głowami. Każdy z nich świdruje mnie wzrokiem, wyszukuje niedoskonałości, tym samym oceniając mnie w swoich myślach. Staram się nie patrzeć się na ich oblicza, wpatruję się jedynie w podłogę, analizując jej kształt, lecz wciąż czuję na sobie ich wzrok.
   Po chwili, wszyscy zaczynają się śmiać. Śmieją się ze mnie? Co zrobiłem źle? Czy się zbłaźniłem, nie odzwierciedlając ich wzroku? Może moje zachowanie ich rozśmieszyło? Jak mogłem być tak głupi, i nie zrozumieć ich prostej wiadomości? Czuję, jak ziemia pode mną zaczyna się powoli otwierać. Początkowo jest to mała szczelina, lecz po chwili przeradza się to w wielką dziurę. Ja jednak zamiast uciekać - stoję. Boję się zrobić ruch, aby nie popełnić kolejnego błędu. Po chwili przewracam się i wpadam do dziury. Spadając, słyszę w oddali śmiech wszystkich zgromadzonych na sali. Lecz już mnie to nie rusza. Teraz jestem w bezpiecznym miejscu - w ciemności, w swojej dziurze. Po chwili szczelina się zasklepia, a ściany poczynają mnie miażdżyć. Nie widzę już nic.

sobota, 18 sierpnia 2018

Grabarz.

   Pracuję w tym miejscu od niedawna. Co dzień przechadzam się pośród grobów z wygrawerowanymi imionami nieznanych mi ludzi. Za każdym razem zatrzymuję się przed innym, rozmyślając jak ciekawe (bądź nie) życie miało to nieżywe ciało -zapewne teraz jego szczątki - zakopane metry pod ziemią.
   Jak doszło do końca; jaką drogę przebyło; jakich ludzi spotkało; jakich smutków, jakich radości doznało. Mimo, że nie znałem tej osoby, mimo, że nawet nie widzę jej ciała, jedynie tablicę, zawsze ciekawi mnie jej historia, nieważne jak nudna - bądź wręcz przeciwnie - by była. Często zmuszony jestem chować ludzi - a raczej puste ciała bez świadomości. Ludzi, którzy zasnęli, by więcej się już nie obudzić, niczym kwiat wyrastający z ziemi tylko po to, by za jakiś czas uschnąć i zostać straconym na zawsze.
   Koncept śmierci już dawno mi się przejadł. Widziałem ich już tyle, że już dawno przestałem się nad nimi zastanawiać. Każda śmierć, każda skorupa przynoszona tu jest dla mnie czymś, do czego zmuszany jestem własną moralnością, czymś, co muszę wykonać, gdyż nikt inny tego nie zrobi. To ja jestem do tego wyznaczony. Początkowo było to dla mnie trudne, jak dla każdego przede mną. Jednak po jakimś czasie stało się to dla mnie niczym kartka papieru, którą zapisujesz coraz bardziej, i bardziej, chcąc zapamiętać wszystko, lecz po jakimś czasie zaczyna brakować ci miejsca, zaczynasz panikować, nadpisywać stare fragmenty, nakładasz coraz to nowe warstwy, lecz w wyniku tego zaczynasz zdawać sobie sprawę, jak mało tak naprawdę udało ci się zapamiętać, więc decydujesz się to po prostu zmiąć i wyrzucić do kosza, nie chcąc już nigdy więcej zawracać sobie tym głowy.
   Śmierć jest niczym więcej jak posłaniem. Pójściem do łóżka. Jedni usłaną mają ją laurami, inni muszą namęczyć się trochę, chodzić przez ciernie, przez wzgórza, aby dotrzeć do celu. Wszyscy jednak mają jedną i tę samą śmierć. Nieważne w jaki sposób dojdziesz do tego łóżka, uzyskasz ten sam cel.
   Od dawna jednak kopię specjalny grób. Kopię go powoli, nie śpieszę się specjalnie, każdy ruch łopatą robię z namysłem, chcę w końcu, aby wyszedł jak najlepiej. Robię to praktycznie od pierwszego dnia tutaj. Nie wiem po co, ani dlaczego, ale to robię - czuję z tyłu głowy nakaz, jakbym robił to nie do końca z własnej woli. Są dni, kiedy nie mam ochoty nad nim pracować, lecz wiem, że powinienem - i to robię. Kopa piachu, jaką tworzę obok stała się teraz niczym góra nie do podbicia, co dzień ze szczytu usypuje się mała jej cząstka, tym samym zasypując lekko dziurę, którą kopię, czyniąc moją pracę bezsensowną. Jednak może jest to znak - znak, by nie kopać już dłużej?
   Od zawsze ze mną jest tu Ten Drugi - nie robi nic, stoi jedynie, obserwując moją pracę. Cały czas czuję jego wzrok na moich plecach - może to on nakazuje mi robić to, co robię? Nie ma on twarzy - przynajmniej jej nie widzę, przez cały czas nosi kaptur, a jego ciało okrywa szata. Wygląda jakby czekał - na co?
   Niebo wypełniły szeregi gwiazd - wezbrały się wszystkie naraz, jakby wiedziały, że nadszedł odpowiedni moment. Świeciły najjaśniej, jak potrafiły - tak jasno, że ledwo można było poznać, że była to noc. Księżyc ukazał się w swojej pełnej postaci, nie kryjąc się już więcej wstydliwie. Słyszałem flet, grający najpiękniejszą melodię, jaką znałem - lecz, czy był to jednak flet? Nie - był to szum wiatru kołyszącego swoją mocą źdźbła jasnozielonej trawy. Nagle, gdzieś z tyłu dosłyszałem lekki akompaniament sowy, chuchającej cicho, próbując dostosować się do tonu bryzy - podnosiła swój głos coraz głośniej, i głośniej, aż w końcu weszła z rytmem wiatru w fascynującą harmonię. Jedno napędzało drugie - dopełniały się, nie chcąc zepsuć tego porywającego koncertu. Wszystkie zwierzęta zeszły się w ciszy, wsłuchując się w melodię ze snu, zaczarowane. Czy takie widowiska można doświadczyć codziennie? Czy dopiero dzisiaj byłem w stanie go doświadczyć? W końcu, po dłuższym upływie czasu zaczęły ściszać się powoli, jak gdyby zwierzęta z lasu zaczęły usypiać, a duet ten nie chciał ich budzić nagłą zmianą. Po chwili nie było słychać tylko ciszę.
   Zacząłem iść. Zmierzałem do grobu, który wykopałem własnymi rękoma. Kiedy byłem już przy nim zauważyłem Jego - drugiego Grabarza. Czy widział on to widowisko? Czy miał prawo je widzieć? Czy był w stanie je zobaczyć? Wiedziałem, co należało zrobić - co powinienem zrobić. Wszedłem do rowu, położyłem się wygodnie, a On zaczął mnie zakopywać powoli, spokojnie - chciał dać tej chwili wybrzmieć. Patrzyłem w jego puste oblicze i wtedy moim oczom ukazał się zapierający dech w piersiach widok - pierwszy raz zobaczyłem jego piękne, rozpostarte skrzydła. Były one niczym magiczny krajobraz, magnetyzowały mnie  swoją urodą. Miały one kolor czerni - lecz kolor ten nie był kolorem smutku, był kolorem końca, dojścia do celu, spełnienia. Nie wyglądały one jak skrzydła jakiejś przydrożnej wrony - były one najczystsze, najbardziej nieskazitelne, niczym bursztyn. Jak coś tak zjawiskowego mogło objawić mi się dopiero w takiej chwili? Jesteśmy brzydcy, w porównaniu do każdego z piór, jakie budowały całość. Jak możemy być tak brzydcy, a wciąż mieć coś tak pięknego, jak życie? Był to ostatni widok przed tym, jak zakopał moją głowę, bym już nigdy nie ujrzał światła. Leżałem zakopany jeszcze krótką chwilę, kiedy znienacka zasnąłem bez świadomości, a przede mną była jedynie pustka.

Śmierć nie jest nicością;
jest pustką - czymś, co nam się należy.
Doznawszy pięknoty życia musimy je zwrócić;
doznać czystości, jaką jest śmierć,
doznać tego luksusu, jakim jest nie myśleć.

piątek, 17 sierpnia 2018

Spadek.

   Tezeusz okazał się marną podróbką. W tym labiryncie nieskończonych korytarzy nie ma odpowiedniego wyjścia. To wszystko było snem - bezdenną dziurą, w którą spoglądam myśląc, że gdzieś tam w środku się kończy, że w pewnym momencie napotkam podłoże. Niestety, wrzucając się w tą szczelinę spadam bez końca, zatapiam się coraz głębiej w pustkę, która pochłania mnie coraz bardziej z minuty na minutę. Myślałem, że poznam odpowiedź, że wreszcie zrozumiem jego naturę - przy starciu jednak zrozumiałem, że było ono bezsensowne, nie miało jakiegokolwiek celu.
   Mimo zdecydowania, próbuję zapierać się nogami, rękami, próbuję zatrzymać się, mieć czas do namysłu - prędkość jednak mi na to nie pozwala. Czuję, jak topię się w ogarniającym mnie mroku. Po co w ogóle do niej wskakiwałem? Czy byłem do tego zmuszony? Nie pamiętam. Spadam od dawna. Nie pamiętam nawet, jakie to uczucie stąpać twardo po ziemi - już od dawna nie mam tego luksusu. Wzbiera się we mnie gniew, niczym mały płomień w moim wnętrzu - nienawidzę się za to, że zdecydowałem się na wskoczenie do tego otworu mimo, że jest to kompletnie bezpodstawna krytyka - w końcu to nie moja wina. Czemu jednak to ja do niej wpadłem, nie nikt inny? Gniew się umacnia, z małego płomyka staje się teraz wielkim pożarem, pochłaniającym swoim żarem coraz większą część mojej świadomości, aż pozostaje mała cząstka, samotna, spadająca sama w tej otchłani.
    I będę tak spadał już do końca moich dni, sam. Może są inne dziury, inni ludzie spadający jak ja, lecz myśl ta nie pociesza mnie wcale. W końcu przyzwyczaję się do spadania. Jak każdy człowiek, potrafię dostosować się do zmian. Potrzebuję jednak czasu. Potrzebuję czasu.

Jeden.

Dwa.

Trzy.

Upadam z impetem. Czuję, jak każda część mojego ciała wygina się z agonii, z bólu jaki doświadczyłem przy upadku. Jednak nie myślę teraz o tym - w końcu udało mi się, Wystarczyło czekać. Jak zwykle - jedyne, czego nam potrzeba, to czasu. Czas pozwala nam się dostosować. Czas nie tyle leczy rany, co zakrywa je swoimi warstwami tak, by nie było ich już widać. Warstwy te po jakimś okresie zaczynają przylegać coraz mocniej, i mocniej, aż w końcu rany zasklepiają się, stają się bliznami. Blizny te zostaną z nami na całe życie, by przypominać nam o przeszłości. Możemy pamiętać o nich, lub wybrać drogę na skróty, i przykryć je kolejnymi warstwami. Blizny te ukrywają się wtedy przed naszym wzrokiem. Jedna chowa się za drzewem, w cieniu, jakby wstydziła się swojego istnienia. Inna zaś wpełznie w jakiś zakątek i sczeznie w nim, nie chcąc być już nigdy odkryta.
Jednak czy warto iść tą prostszą ścieżką, zapominając o przeszłości?

Od lat przez te tereny płynie rzeka.
O rzece tej nie pamięta już nikt,
nikt nie przychodzi poopalać się przy jej brzegu,
nikt nie ma zamiaru wykąpać się w jej orzeźwiającej wodzie,
jednak pewnego dnia przychodzi do niej pewien człowiek;
jest on jedyną osobą, która wie o tej rzece.
Wchodzi do niej powoli, spokojnie, nie chcąc jej przestraszyć;
ta jednak, wzbudzona, porywa go swoim nurtem i powoli topi go.
Teraz nikt nie pamięta już o rzece.
Wysycha ona, sama.
Czy sama doprowadziła się do tego stanu?

czwartek, 16 sierpnia 2018

Niechciany gość.


Żyje we mnie pewien pasożyt. Nie wiem dokładnie od kiedy - rok, może dwa? Czuję jak krąży po moim wnętrzu, poruszając się od żołądka aż po sam przełyk. Czuję jego małe nóżki lekko smagające to, co mam w środku. Początkowo mi przeszkadzał - martwiłem się o swoje zdrowie; o to, czy przeżyję do następnego dnia.
Byłem parę razy u lekarza; ten jednak pomimo wielu badań nie mógł go znaleźć - pomimo wielu wizyt, nie chciałbym do końca go usunąć. Nie mogłem się do tego zmusić - traktowałem go trochę jak mojego towarzysza, który był ze mną wszędzie, nieważne gdzie się znajdowałem. Nie mógł go znaleźć – ja jednak jak najbardziej; czułem go w każdej części mojego ciała, szperającego w każdym zakątku, jakby czegoś wyraźnie we mnie szukał.
Po zapewnieniach lekarza, moje wątpliwości zmalały, a ja uznałem, że muszę najwyraźniej przyzwyczaić się do niechcianego gościa - prędzej, czy później musi to ustać.
Niestety - nie ustało. Zaczął drążyć głębiej, i głębiej. Im wnikliwiej grzebał, tym gorsze było moje samopoczucie. W końcu pewnego feralnego dnia byłem już tak wycieńczony nieustannym kopaniem pasożyta, że ledwo mogłem ruszyć się z miejsca. Czułem, jak zbliżał się swoim kopaniem do mojego serca. Nie wiedząc co zrobić, leżałem bezsilny, czekając na swój koniec. Oczekiwałem, licząc każdą sekundę pustki. Przed oczami nie miałem nic; była to ciemność, która zamroczyła mój wzrok? Czy może po prostu zamknąłem oczy, bojąc się  przyszłości?
Zbliżywszy się do mojego motoru napędowego, ku mojemu zdziwieniu - przestał. Leżałem wtedy jeszcze jakiś czas czekając na jego ruch. Kiedy jednak zrozumiałem, że się uspokoił, powoli wstałem, nie będąc pewien, czy nie usnął, a ja moimi gwałtownymi ruchami go nie zbudzę. Jednak nic ku mojej radości się nie stało. Do dziś pamiętam ten moment euforii. Uradowany, wciąż ze zmąconym umysłem spowodowanym kopaniem zacząłem chodzić po pokoju.
            Po tym incydencie niechciany gość zniknął; wreszcie mogłem normalnie funkcjonować i cieszyć się życiem tak, jak kiedyś. Bez zbędnego bagażu, czułem się lekki - prawie jakby ktoś zdjąłby mi pięćdziesięciokilogramowy plecak po wchodzeniu na wysoką górę. Pamiętam te beztroskie dni, kiedy myślałem, że był to koniec - kiedy nie musiałem się już martwić o swoje zdrowie; o to, czy następnego dnia, pasożyt nie przekopie się na tyle głęboko, by zakończyć moje życie. Ach, niewiedza!
            Lekko ponad tydzień od wydarzenia, całkiem znienacka, rozpoznałem te dziwne ruchy w moich wnętrznościach. Nie mogę znaleźć porównania dla mojego ówczesnego przerażenia. Zamarzłem w miejscu, zszokowany i zmartwiony, niczym żeglarz na morzu, który dostrzega ogromną falę na horyzoncie. Początkowo, jak ostatnio, szuranie było ciche, powiedziałbym nawet, że lekko wstydliwe, jakby bał się dać o sobie znać - jakby nie chciał tego robić, zmuszany przez (kogo? co?) do nieustannej eksploracji. Pewnie czekał, aż moje wnętrzności się zregenerują, by ponownie zacząć na mnie ucztować. Wróciłem do domu uważnie stawiając kolejne kroki, nie chcąc wzbudzać robaka. Próbowałem normalnie funkcjonować, biorąc pod uwagę trywialność całej sytuacji, jednak pasożyt stał się niczym mysz w twoim domu, którą dostrzegasz raz na jakiś czas - nie słyszysz jej, nie widzisz; jednak wciąż zdajesz sobie sprawę z jej istnienia, a sama świadomość jej egzystowania podwyższa ci ciśnienie.
I tak było z moim niechcianym gościem. Cały czas z tyłu głowy miałem to, że istnieje i to, że za chwilę może zacząć się przekopywać. Pracowałem z tą myślą parę dni, kiedy w końcu poczułem to nagłe, lekkie ukłucie. Już je znałem. Wiedziałem, co ono oznacza - poczułem wręcz nutkę nostalgii (lecz nie tej pozytywnej; raczej tej, która wzmaga się w tobie w chwili wspomnienia twojej zmarłej babci, kiedy przypominasz sobie bolesne, lecz przyjemne wspomnienia czasów, kiedy żyła i zajmowała się tobą za dziecka). Od tego momentu wiedziałem, że najbliższy okres będzie dla mnie istnym koszmarem.
I był. Tym razem budowało się to może godzinę - znacznie szybciej, niż ostatnio. Z minuty na minutę mój stan się pogarszał, a ja miałem coraz mniej woli do jakiejkolwiek czynności (w tym do życia); wstanie z łóżka było dla mnie niczym wejście na najwyższy szczyt w legendarnych górach. Leżałem, próbując się uspokoić - puściłem nawet muzykę, by odprężyć się i zapomnieć o wydrążaniu moich wnętrzności. Jednak po krótkim czasie zdałem sobie sprawę, że nic to nie daje - dlatego zacząłem płakać. Zacząłem rozpaczać nad swoim losem i nad tym, że za chwilę moje życie może się zakończyć w mig. Czułem, jak dochodził coraz bliżej punktu bez odwrotu, mój smutek był coraz głębszy; teraz były to prawie ukłucia - czułem, jakby ktoś dźgał mnie niewidzialną włócznią prosto tam, gdzie boli najbardziej. W całym pokoju rozlegało się moje łkanie, lecz ja go nie słyszałem; nie chciałem go słyszeć.
Lecz ponownie stało się to, co ostatnio - zlitował się nade mną. A może raczej nie chciał iść dalej? Może sprawia mu przyjemność zadawanie mi bólu i chce kontynuować swoje wykopaliska w przyszłości, dlatego nie kończy swojej roboty? A może jednak robi to, bo musi, i z litości stara się mnie nie zabić? Kto wie.
Następny tydzień spędziłem wśród znajomych - ten nie powracał, jakby się ich bał; jakby unikał innych ludzi. Zauważyłem to, i próbowałem to wykorzystać. Spotykałem się z nimi coraz częściej, co dawało mi odwagę w wytrzymywaniu świadomości, że ten może w przyszłości wrócić.
Po ponad dwóch tygodniach, ten jednak w końcu się pojawił. Jednak czułem, że zaszła w nim jakaś zmiana. Jego skrobanie było jakby lżejsze; przykładał do tego mniej wysiłku. Podobnie było, kiedy zaczął się przekopywać. Proces był taki sam, jak wcześniej - ponownie, moje samopoczucie uległo degradacji, jednak tym razem jakby na trochę mniejszą skalę. Czułem, jak wygryza mnie od środka, lecz robi to z lekkim wahaniem, z litością.
Od tamtego czasu powracał do mnie już wiele razy, za każdym razem zatrzymując się przy samym sercu. Można powiedzieć, że się do niego przyzwyczaiłem; zaakceptowałem go, i stał się pewną nieodłączną częścią mojego życia z którą muszę iść naprzód. Ostatnio jednak, jakby obrażony, zaczął kopać mocniej. Czemu? Czy zrobiłem coś źle? Tego nie jestem w stanie stwierdzić.
I oto cała historia - o mnie, i moim niechcianym gościu.

Drąży we mnie tunele
tunele, które szpecą moje wnętrze;
jednak czasami w brzydocie leży piękno
piękno, za które należy zapłacić.

wtorek, 14 sierpnia 2018

Dziura.

   Od jakiegoś czasu, systematycznie w moim ogródku pojawia się dziura. Początkowo byłem nią zszokowany - jak to możliwe, by takie wydrążenie w ziemi pojawiało się znikąd, kompletnie bez żadnej przyczyny? Rozmyślałem nad tym godzinami, zastanawiając się nad egzystencją Dziury - przesiadywałem na krześle, wpatrując się w nią, czekając aż zniknie. "W końcu musi mieć jakiś cel" - mówiłem do siebie. - "Tylko czemu pojawiła się akurat u mnie? Może to czysty przypadek?". Dziura była nieskończenie głęboka - wrzucając tam przedmioty, nigdy już ich nie odzyskiwałem. Kiedy się zasklepiała, znikały wraz z nią. Otwór nie był ani za duży, ani za mały - przynajmniej nie na tyle, bym do niej wpadł, co najwyżej mógłbym włożyć do niej rękę (co zdarzyło się przynajmniej parę razy, w celu wyciągnięcia straconych rzeczy).
   Okres trwania takiej dziury to trzydzieści minut, czasami egzystuje nawet do pełnej godziny, przez ten czas staram się obserwować jej zachowania, badać ją najdogłębniej jak potrafię, próbując dociec prawdy. Po jakimś czasie, dziura zaczyna ślamazarnie się zamykać. Sam proces "zamykania się" dziury nie jest zbytnio ciekawy - ot, szczelina powoli scala swoje krańce na przestrzeni dwudziestu, może trzydziestu minut. Jednak jest pewna myśl, która cały czas chodzi mi po głowie - czy będąc w ziemi, otwiera się cały czas ta sama dziura, jedynie zamykając się po jakimś czasie, by w przyszłości otworzyć się na nowo, czy może jednak za każdym razem, gdy ta zamyka się, znika na zawsze, a następnym razem tworzy się nowa szczelina, z zupełnie innego powodu? To pytanie to mój motor napędowy, skłaniający mnie do ciągłych badań - próbowałem zmierzyć kiedyś dokładne położenie dziury - jak się okazało, ta zawsze pojawia się w tym samym miejscu. Czy oznacza to, że zawsze widuję tę samą szczelinę?
   Dziura nie przeszkadza mi jakoś specjalnie - jedyne, co mnie dręczy, to sam fakt braku informacji na jej temat i sama świadomość, że coś takiego pojawia się w moim ogrodzie. Nie wiem nawet, od jakiego czasu obserwuję ten fenomen, może jest tu już od dawna, a ja jej dotychczas nie zauważałem? Czy jestem jedyną osobą, której się to przytrafia? Cała ta sprawa jest inspirująca, co daje mi często wiele powodów do przemyśleń - dlatego nie wiem, czy chciałbym, by zniknęła z mojego życia.  Jednak zawsze, kiedy się pojawia nie potrafię się skupić, przytłacza mnie niewiedza i jedyne, co robię to siedzę, obserwując ją. Kto wie, jaki jest cel dziury, jak długo istnieje i jak długo będzie istnieć. Czy jej "istnienie" należy liczyć od czasu jej pierwszego pojawienia się, czy może jednak od ostatniego przypadku? Nie znam odpowiedzi na żadne z powyższych pytań, jednak będę kontynuować moje życie z tą niewiedzą, gdyż ta dziura stała się najwyraźniej częścią mojego życia.

Każdy z nas ma swoją dziurę;
nie zawsze jednak ją dostrzega.
Prędzej, czy później jednak, zobaczy ją
a ona podpełznie do niego niczym wąż
i zatopi w nim swoje kły.

środa, 8 sierpnia 2018

Nowe miejsce.

"Jeden."
Siedzę w tym dziwnym pokoju. Nie jest to mój pierwszy raz - dobrze znam to miejsce. Nieraz spędzałem tu czas jeszcze jako małe dziecko szukające przygód. Leżałem na dywanie, myśląc o niebieskich migdałach, przędząc niestworzone myśli o niekończących się wyprawach, o przyjaciołach na nich zdobytych. Dziś tutaj wracam. Nie jest to jednak powrót miły, przyjazny. Leżąc, czuję się zgniatany przez ściany, czuję ten przeszywający mnie lęk w klatce piersiowej. Czy to wciąż ten sam pokój, jaki jest w moich wspomnieniach, czy może jednak się zmienił? Może to ja się zmieniłem? Jak zwykle, szukam odpowiedzi tam, gdzie jej nie ma. Ściany zaczynają coraz mocniej napierać, a ja odczuwam niekończący się ucisk w piersi. 
"Dwa."
Rozglądam się. Patrzę w lewo, w prawo. Moje zmysły dochodzą do wspólnego konsensusu - nie rozpoznaję tego miejsca. Nie czuję nostalgii - to wszystko to był falsyfikat. A jednak czuję pewne pewną więź z tym abstrakcyjnym pokojem. Czy to ściany przysuwają się do mnie, czy to ja podchodzę do nich bliżej, by przyjrzeć się nim, rozpoznać je i sprawdzić, czy są to te same ściany, jakie pamiętam? Mimo nieustającego uczucia strachu, chcę tu zostać - nadszedł w końcu czas na zmiany. 
"Trzy."
Widzę drzwi - nie myślę jednak o ucieczce, zbyt dobrze czuję się leżąc tutaj i myśląc. Może ten strach nie wywiera na mnie sam pokój - może to moja wina? W końcu sam tu siebie przytaszczyłem, sam zdecydowałem, by ruszyć się z poprzedniego miejsca i otworzyć nowy epizod w swoim życiu? Po chwili dochodzi do mnie to, czego się obawiałem. Nie znam tego miejsca. To mój mózg próbuje się tu zadomowić, wmawiając mi, że znam to miejsce z dni młodości. Może to i lepiej, bym trwał w tym kłamstwie? 
"Cztery."
Zostaję mi już ledwo miejsca na oddech. Ściany przybliżyły się już do tego stopnia, że nie mogę uciec. Jestem więźniem. Jestem więźniem tego pokoju - pokoju, do którego sam się przyprowadziłem, do którego sam się zwiodłem i w którym spędzę resztę mojego życia. Zostanę tu - w miejscu, którego nie znam, z którym nie wiążę żadnych wspomnień. Widzę moje łzy, spadające na podłogę - nie mam pojęcia, kiedy zaczęły lecieć. Jednak czy to ważne, czy znam miejsce, w którym będę myślał w przyszłości? Czy to ważne, czy będę wiązał z nim jakieś wspomnienia? W końcu ważne jest, że wspomnienia z przeszłości pozostaną w mojej świadomości.
"Pięć"
Siedzę spokojnie w miejscu, którego nie znam, z którym nie wiążę żadnych wspomnień. Ściany wróciły do swojej normalnej pozycji. Moje wspomnienia pozostaną tym, czym są - wspomnieniami. Wspomnieniami, których nigdy się nie wyprę, które na zawsze pozostaną w moich myślach. Wypuszczam powietrze z płuc, wreszcie zrelaksowany. Otwieram oczy, a przed nimi ukazuje się piękne, wschodzące słońce, okalające mnie swoimi ciepłymi promykami.