sobota, 28 lipca 2018

Zrozumienie.

- Pozostań tu szczęśliwy, bądź zrozum, i popadnij w pustkę - powiedział Człowiek, lekko uchylając swoją głowę w moją stronę, z tym chciwym, lekko chytrym uśmiechem na twarzy.
- Cóż to za wybór? - odrzekłem. - Jakim prawem zadajesz mi takie pytanie, ty mierna istoto?
- Lecz jest pewien haczyk - kąciki ust wychyliły mu się w nienaturalny sposób. - Jeśli pozostaniesz tutaj, twoja pamięć pozostanie nienaruszona. Oznacza to, że twoje wspomnienia z rodziną zostaną, a ty będziesz cierpiał katusze widząc ich z góry smutnych, opłakujących twoją śmierć.
- Co to więc za Raj, gdzie nie mogę być szczęśliwy? Czy nie kłóci się to z ideą Raju? - spojrzałem mu głęboko w jego puste oczy, rozzłoszczony.
- Raj to miejsce zakazane dla ludzi, niedostępne. Miejsce, w którym ty, jak i inni musicie nauczyć się akceptacji smutku, jego niedorzeczności oraz celu, jaki nosi.
- Nie lepiej wybrać więc drogę prostszą, na skróty? Nie lepiej po prostu opuścić Raj, zrezygnować z niego i pójść ścieżką w zapomnienie? Nie będzie to lepszym rozwiązaniem? - zastanawiałem się głośno, kiedy nagle jego twarz przybrała obojętny kształt, jakby wreszcie doszedł do jakiejś konkluzji.
- Jaki jest więc twój wybór - światło, bądź ciemność?
- Zmierzam prostą drogą, drogą ku szarości. Gdzie jesteśmy?
- Nie widzisz? Stoimy tu od dawna - jesteśmy w Raju.


(...a ty w końcu zrozumiałeś.)

Życie Pana Muchy.

   Od kiedy pamiętam - byłem muchą. Miałem cztery odnóża, dwoje oczu, a mój pokarm pochłaniałem tym śmiesznym, sterczącym od frontu mojej głowy aparatem. Nie wiem, kiedy się urodziłem - nie posiadam matki, a przynajmniej nie takiej, która by mnie wychowała. Jestem tylko jedną z tysięcy much, które wykluły się w losowym, świńskim łajnie. Jaki jest mój cel? Nie mam pojęcia. Czy on w ogóle istnieje? Nie posiadam uczuć, nie widzę nawet za dobrze, a jedyne, co mogę zrobić, to przenieść groźne choroby i wirusy. Do czego więc zmierzam? 
   Przeżyję jeszcze niecałe dwa tygodnie - na szczęście nie za długo, może przy odrobinie szczęścia jakiś człowiek pacnie mnie swoją ręką i dokończy mojego żywotu. I tak jestem nikim pośród niezliczonych ilości takich samych jak ja. Lecę właśnie pośród ogromnego lasu, a raczej - parku. Hałasuję swoimi głośnymi skrzydłami, zakłócając jedynie spokój, jakiemu oddać chcą się ci wszyscy ludzie.
   Jednak - kto dał im prawo do tego spokoju? Czemu to im się on należy? Dlaczego to niby ja, swoją obecnością zakłócam spokój ich, a nie odwrotnie? Przez to, że są więksi? Może przez to, że są inteligentni? To nie sprawia jednak, że powinni oni onieśmielać inne istoty. Może jednak się myliłem - może jednak fakt, że jestem jedną z wielu nie jest niczym złym? Może jestem jedyny w swoim rodzaju? Niestety - ludzie żyją o wiele dłużej niż my. Dlatego niech lepiej oni, swoim długim życiem, cieszą się i hałasują, ile tylko zechcą. Z drugiej strony jednak, może to my, muchy, powinniśmy cieszyć się nim, biorąc pod uwagę małą ilość czasu, jaka została nam dana? Może nie powinniśmy przejmować się ludźmi, tylko latać, ile nam natura dała? Może to jest nasz cel - cieszyć się tym, co zostało nam dane, a nie przejmować się inny--
   Najwidoczniej latałem za długo w jednym miejscu, gdyż w tym momencie leniwa dłoń człowieka zmiażdżyła moje małe ciało w bezkresnym uścisku, z którego już nigdy nie zobaczę światła dziennego - teraz zaznam jedynie nicość. Na całe szczęście.

środa, 11 lipca 2018

Nadzieja.

   Stojąc naprzeciw sklepu, widzę jego twarz. Wpatruję się we mnie, zdziwionego nagłym obrotem spraw. Czy to dlatego jest taki smutny? Może to z mojej winy jego twarz okalają łzy, a jego blade oblicze wydaje się takie puste? Stoimy, rozdzieleni wyrwą, jaką okazuje się ulica dzieląca mnie, a jego; próbuję postawić pierwszy krok, zbliżyć się do niego, lecz nie potrafię. Moje stopy są niczym przybite do gruntu; ciężkie. Spoglądam na niego co chwilę, rozpoznaję na jego twarzy lekką determinację; czyżby sam próbował zmniejszyć dzielący nas dystans? Oznaczałoby to, że nie jestem sam - że ten wysiłek nie idzie na marne. W końcu udaje się - podnoszę z niewyobrażalnym trudem nogę, już mam stawiać pierwszy krok, lecz zastaję w bezruchu widząc pojawiające się gwiazdy na niebie.
   Nie ruszam się, jakbym bał się, że przestraszę je moimi ruchami. Czy były tam od początku? "Pewnie z tego względu nie poruszył się ani kroku." - myślę do siebie. Czy oznacza to, że mógł je dostrzec jeszcze przede mną? Teraz obaj wpatrujemy się w gwiazdy; okalają nas swoim zimnym światłem, rażąc nas - jednak żadna ze stron nie odwraca wzroku - patrzy się, jak zahipnotyzowana. Po chwili, zaczynają mienić się najróżniejszymi kolorami, zaczynają tańczyć po niebie, niczym tancerz z partnerką wystawiający najdoskonalszego poloneza na parkiecie - my jesteśmy ich publicznością, każdy z nas zapewne zachwycony piruetami milczy, by nie przerwać tego niewyobrażalnego przedstawienia. Wirują między sobą w niedostrzegalnej  wcześniej chemii, dopełniają się; zabrakłoby jednej, a cała konstelacja upadłaby, niszcząc wystawę.
   Wkrótce przestają, a my wciąż zapatrzeni, stoimy. Zdezorientowani tym, co przed chwilą zobaczyliśmy, poczynamy klaskać, a po chwili gwiazdy kłaniają się nam, wyraźnie zadowolone z występu. Wychodzą chmury; nie widzimy już więcej pięknych gwiazd, zaczyna padać śnieg, a jego mokre płatki opadają na nasze twarze. Wtedy zdaję sobie sprawę, że stoję obiema nogami na powierzchni; nie wiem, od jakiego czasu - czy postawiłem tą nogę teraz, czy jednak to z mojej winy gwiazdy uciekły, bo poruszyłem się, zahipnotyzowany tańcem i wystraszone, poczęły wołać chmury, by te zakryły je za swoimi puszystymi obłokami?
    Wnet spoglądam na drugą stronę ulicy - nie ma nikogo. Rozglądnąwszy się, widzę go, stojącego już na środku jezdni, widocznie idącego w moją stronę. Poczynam biec - zdaję sobie sprawę, że boję się wziąć całą odpowiedzialność. Nie jest to zwykły bieg, gdyż moje nogi, jak wcześniej, wydają się niezwykle ciężkie. Po chwili dogania mnie. Ja odwracam się, przerażony. "Nie bój się." - mówi ze spokojem wypisanym na twarzy - "Będzie lepiej."
   Oszołomiony, dochodzę do siebie i zdaję sobie sprawę z prawdy. "Będzie lepiej." - powtarzam, po czym podaję mu dłoń, i w przyjacielskim uścisku, rozchodzimy się w przekonaniu o lepszą przyszłość.

piątek, 6 lipca 2018

Czas.

Chwyć w swe dłonie słońce
niech będzie twoim kompasem -
lecz nie na długo;
na zawsze
do końca.

Kiedy to zrobisz, twoje ręce zaczną więdnąć
zaczną gnić, jednać się z ziemią -
lecz nie na długo;
zaraz wyrosną kwiaty
a na nich powstanie dom.

Nowe podłoże rozstąpi ziemię
a w nią wstąpi nowe pokolenie
przyszłość, która nadejdzie -
dzięki tobie, dzięki promykowi.

wtorek, 3 lipca 2018

Cykle.

Pewnego dnia na świat przyszło pewne dziecko. Było ono brzydkie, od pierwszego momentu, jak otworzyło powieki. Po paru miesiącach od urodzenia zostało porzucone - nikt nie chciał być zmuszony do utrzymywania "tego czegoś", jak to je nazywano. Przyjął je pewien sierociniec - nie był to jednak zwykły sierociniec, lecz taki, o jakim słyszy się z opowieści - brudny, brzydki, dzieci nie dostawały tam wystarczająco jedzenia, a opiekunowie, zamiast uczyć, bili swoich podopiecznych. Jako, że panowała tam okropna atmosfera, dzieci wychowywane w tym miejscu, wychodziły nie najlepiej wyedukowane, miały problemy z porozumiewaniem się oraz były skłonne do przemocy. Pewnego razu, gdy feralne dziecko przechadzało się korytarzem sierocińca, napotkało jednego z opiekunów - wystraszyło się, gdyż była to godzina późna, ta, o której nie wolny było im wychodzić ze swoich pokojów. Dziecko jednak postanowiło wyjść ze swojego, w poszukiwaniu jedzenia, gdyż od paru dni było głodne. Pierwsze skrzypce w spotkaniu zagrał instynkt, jaki wyrobiło sobie przez lata spędzone w sierocińcu - próbowało ucieczki. Niestety - podczas biegu, przewróciło się i narobiło hałasu. Opiekun, który wcześniej nie zauważył dziecka, podbiegł do niego i spytał się go co tu robi o tej porze - już dawno powinno spać. To jednak, jak zwykle, jedynie się zająkało, nie mogąc sklecić jednego zdania. Nie była to jego pierwsza próba zdobycia dodatkowego jedzenia - dlatego tym razem, kara była o wiele surowsza. "Sprawiasz nam zbyt wiele problemów" - powiedział opiekun, a następnie wyciągnął biedne dziecko za fraki, i wyrzucił je na bruk. Dziecko błagało przed drzwiami, łkało, by je wpuścić - była zima, a za oknami panował srogi mróz - nikt jednak nie odpowiadał. Dziecko, ze łzami w oczach, postanowiło znaleźć sobie miejsce, gdzie może się ukryć, i znaleźć choć odrobinę ciepła. Po trwających długi czas poszukiwaniach, nie zdołało znaleźć niczego - chodziło ono od drzwi do drzwi, błagając, bełkocząc prośby, by ktoś je wpuścił - nikt jednak nawet nie pomyślał o tym, widząc twarz biednego dziecka. Zdesperowane oraz zawstydzone, postanowiło schronić się pod mostem, gdzie chociaż śnieg nie będzie tak wysoki. Znalazło więc najbliższy, siadło pod nim z nadzieją, że ktoś je znajdzie - jakiś wybawiciel, który weźmie je w swoje ramiona, zaniesie do swojego ciepłego domu, posadzi przy płonącym kominku - nie martwiło się nawet o przyszłość - o to, co ze sobą zrobi, kto się nim zaopiekuje. Siedziało więc zamyślone, pod mostem - nie odczuło nawet swojej pogłębiającej się gorączki, która dobierała się do dziecka. Siedziało, marząc o jakimkolwiek życiu nie widząc, jak ucieka mu ono powoli spod nóg. "Wszystko to, przeze mnie" - pomyślało do siebie, zanim ostatni promyk życia uleciał z jego młodego, niczym nie winnego ciała.

Pewnego dnia na świat przyszło pewne dziecko. Było piękne, jak to przystało na rodzinę, z której pochodziło. Była to rodzina wysoko postawionych arystokratów. Miało ono najlepszą opiekę od czasu, jak pierwszy raz otworzyło swoje zaspane powieki. Miał kochających rodziców - takich, którzy oddali by wszystko, byleby zapewnić swojej uciesze, co najlepsze. Niestety, z urodą, nie przyszła mu jednak inteligencja. Kiedy pierwszy raz postawił swoje pierwsze kroki, wszyscy się cieszyli - był to jednak okres, kiedy każde dziecko zaczynało uczyć się już słów, ono jednak, dopiero zaczynało chodzić. "To nic" - mówili jego rodzice - "To po prostu przychodzi z czasem." Jak się jednak okazało, dziecko to nie było najwyraźniej stworzone do życia w społeczeństwie. Kiedy wysłano je do pierwszej szkoły, dręczyło ono swoich rówieśników. Zdarzył się incydent, kiedy w wybuchu nagłego gniewu, rozbiło głowę jednego z najbliższych dzieci. Wyglądało to na to, że czerpało ono przyjemność z zadawania bólu innym. Nie tylko dzieciom - w domu arystokratów, nieraz znajdowano zabite ciała psów oraz kotów. Nie było dokładnych dowodów, wskazujących na udział dziecka, lecz wiele osób zakładało, że to jego sprawa, biorąc pod uwagę okoliczności. Rodzice jednak, wciąż je kochali - było to w końcu ich jedyne dziecko, jedyny potomek. Kiedy dorosło, nie zmieniło się - traktowało służących jak śmieci - biło ich, mimo, że nigdy w życiu nie doświadczyło przemocy na samym sobie. Jak zwykle, robiło to z samego faktu zadawania bólu. Ból fizyczny nie był jednak jedyną rozrywką dziecka - był również ten bardziej osobisty, psychiczny - nauczyło się, jak go używać już w pierwszej szkole - szydziło ze swoich rówieśników, nie robiąc sobie nic z ich uczuć. Krążyły plotki, że jeden ze służących popełnił samobójstwo po długim okresie pracy w domu dziecka.  Wiele osób zastanawiało się, czemu nie zrezygnował z pracy. To proste - było to jedyne źródło utrzymania, a był już zasadniczo do niego przywiązany -  od małego zajmował się dzieckiem. Dziecko nie robiło nic przez całe swoje życie - leżało, leniwe w jednym ze swoich pokoi - nie robiło nic produktywnego, nawet dla siebie. Jedyne, co sprawiało mu radość, był ból. Na pogrzebie swoich rodziców nawet nie płakało - stało tam, bo musiało. Ani razu nie pomyślało nawet, by podziękować im za to, co mu dali. Przez wiele lat, miało wiele kobiet - każdej z nich, prędzej, czy później łamało serce w ten, czy inny sposób. Tak spędziło resztę swojego życia - sprawiając ból innym, tym samym radość sobie. Dożyło sędziwego wieku - umarło ze starości, otoczone swoimi służącymi. Było dumne z siebie, spełnione - robiło w życiu to, co kocha i to, co sprawiało mu radość. Opuściło ten świat z uśmiechem na ustach.

W sadzie rośnie jabłoń.
Na niej - dorodne jabłka.
Niektóre ją szpecą, niektóre zdobią.
Oba wyrosły z tego samego drzewa.
Co sprawiło, że owoce spadły wcześniej, czy później?
Nic.