czwartek, 31 stycznia 2019

Panowie w czarnych garniturach.

   Panowie w czarnych garniturach przychodzą tylko w określonych wypadkach; jedynie, gdy są potrzebni. Zjawiają się w nieoczekiwanych momentach, stojąc za twoimi drzwiami wtedy, gdy spodziewasz się ich najmniej. Myślisz sobie: "Nie, to niemożliwe, by tym razem ścigali mnie. Nie ma szans." W następnej chwili zaś otwierasz drzwi, chcąc wyjść i spotykasz ich twarzą w twarz, zderzając się z rzeczywistością, jakkolwiek dziwna i niezrozumiała by nie była.
   Ci obserwują cię dogłębnie, jakby przeszukując twoje kieszenie swoim przeszywającym wzrokiem i przeczesują każdy zakamarek twojego przestraszonego do szpiku kości ubrania. Naprawdę przerażające.
   Wyglądają, jakby sprawa ich nagliła; "Dziwne - zastanawiasz się - kto mógłby ich pośpieszać? Przecież nie ma nikogo wyżej postawionego od tych niezrozumiałych strażników porządku." Ci jednak po zakończeniu szukania, najwyraźniej orientują się, że trafili do złej osoby; zostaną jednak, gdyż przecież nigdzie im się nie śpieszy - to mówią wyrazy ich zamglonych twarzy.
   Sparaliżowany zdziwieniem zauważasz jednak, że wszyscy niespodziewani goście zaczynają zdecydowanie iść w twoją stronę, krokiem, który wyraźnie sygnalizuje, że ci nie zamierzają się zatrzymywać; staranują każdego na swojej drodze, nie bacząc na konsekwencje; w końcu kto miałby karać te nieszczęsne istoty?
   Odsuwasz się więc naprędce, przestępując z powrotem przez swój próg nie myśląc nawet o tym, by zamykać im drzwi przed nosem. Twoje trzęsące nogi zaczną powoli się uspokajać; nie na długo, gdyż sam widok tych ciemnych postaci schylających się w pół, by móc wejść do twojego domu jest dla ciebie wystarczająco niedorzeczny, że wracasz do dawnego niepokoju.
   Ich luźno zlewające się z tłem sylwetki zaczynają przechadzać się po twoim mieszkaniu rozgaszczając się, jakby byli u siebie; jeden siada na kanapie, drugi zagląda do twojej lodówki, by sprawdzić, czy starczy jedzenia na kolację, kolejny szuka w szafkach jakiejś szczególnej rzeczy, jakby wiedział dokładnie, gdzie jest, lecz udawał, że nie ma takiej świadomości i przeszukuje teraz wszystkie dostępne szuflady, byś nie zaczął się zastanawiać, skąd posiada takie informacje. Ty dobrze wiesz; grasz z nim jednak w tę dziwną grę, gdzie każdy z was ma własną fasadę; okłamujecie się wzajemnie mimo, że dobrze znacie prawdę o drugiej stronie.
   Cała reszta panoszy się po wszystkich kątach, zaglądając we wszystko możliwe miejsca, szukając tego jednego, najcenniejszego. Stoisz w miejscu, zszokowany i nie wiesz, co powiedzieć. Przyglądasz się więc im wszystkim patrząc, jak wywracają twoje miejsce do góry nogami, zastanawiając się, ile to wszystko może potrwać i modląc się w myślach, żeby szybko się skończyło.
   Jeden z nich jednak stoi w kącie, obserwując swoich braci, nie ruszając się i jakby koordynuje w myślach ruchy innych; tak naprawdę pewnie nie ma nad nimi żadnej kontroli, a inni wmówili mu, że może cokolwiek zdziałać po to, by nie wchodził im w drogę. Tak więc stoi tam teraz zajęty i zastanawia się pewnie, dlaczego żaden z nich nie robi dokładnie tego, co sobie zażyczy. Czasami jednak udaje mu się zgadnąć, co uczyni ten, w którego akurat się wpatruje co powoduje, że nie rezygnuje z dalszych prób władzy.
   Próbujesz się poruszyć, podejść chociaż do ściany i się oprzeć, zyskać jakąś równowagę; nie możesz. Cały dom zalany został ludźmi w garniturach - nie masz już jak zrobić najmniejszego ruchu, gdyż wszystkie pokoje zostały przejęte. Przeciskasz się przez gromady nieznanych ci istot i wybiegasz przez drzwi, w tle słysząc jedynie: "Stój! Mamy nakaz! Nie możesz uciec! Znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, zostań!"
   Ty jednak nie zostajesz; biegniesz przed siebie w nadziei, że więcej nie usłyszysz tego przeraźliwego głosu w całym swoim życiu.

wtorek, 29 stycznia 2019

Prozopagnozja.

   Nie widzę twojej twarzy; jej kształtu, układu twoich oczu, nosa, ust -zlewają mi się one w jedność, tworząc dziwnie harmonijną całość, składającą się z poukładanych w ładnie niezrozumiałych szafek z przodu twojej głowy, wyglądających, jakby chciały mi coś przekazać; jakby wołały do mnie: "Tutaj! Popatrz tutaj, w tę stronę, pragnę twojej uwagi! Rozwiąż naszą zagadkę, a zrozumiesz!"
   Ja jednak nie rozumiem. Nie widzę najmniejszego sensu w dziwnej półce, która zdaje się okalać znaczną część tej części twojego ciała, której nie jesteś w stanie dostrzec. Nie możesz, choć chcesz; ruszasz swoimi nieistniejącymi dla mnie gałkami na wszystkie strony, by dojrzeć to, co widzę ja, jednak nie udaje ci się pod żadnym względem. Macasz więc swój nos, gładząc go łagodnie u jego nasady, jakby ktoś właśnie ci go zadarł, a ty chcesz uśmierzyć ból, niczym matka chroniąca swoje dziecko.
   Podchodzisz do mnie bliżej, wykrzykując mi prosto w oczy i pokazując mi swój wystający narząd, bez którego żaden z nas nie mógłby przetrwać istnienie: "Dotknij go, poczuj go pod swoją dłonią, błagam, chcę dla ciebie istnieć!"
   Ja jednak go nie czuję. Mimo złapania mej dłoni, poprowadzenia jej prosto na wskazywane przez ciebie miejsce, nadal nie jestem w stanie wyczuć twojego nosa; nie istnieje. Nie ma go. Czy to ty okłamujesz mnie, próbując wmówić mi, że znajduje się tam coś, czego ewidentnie nie ma? A może to jedynie moje schorzenie?
   Nie wiem, kim jesteś. Nie wiem, kto kryje się za tą niewidzialną maską, rozmywającą mi twój obraz, jednak mimo wszystko wiem, że gdzieś tam przede mną znajduje się druga osoba pragnąca mojej uwagi.
   Cierpię katusze, kiedy ty chcesz, bym dostrzegł twoje oczy; twoje niepowtarzalne oczy, których koloru pozazdrościłby niejeden wyszlifowany węgiel; "Błyszczą się - mówisz - niczym najdroższe złoto, a w nich zobaczyć można więcej, niż może się to innym wydawać." Desperacko przybliżasz się ku mojej twarzy, lecz ja nadal jedyne, co widzę to pustka.
   Czasami próbuję wyobrazić sobie jak to jest, widzieć twarze innych. Próbuję zwizualizować sobie w głowie te wszelkie pagórki, doliny, góry i dziury na powierzchni ziemi położonej na szyi każdego z nas. Nie potrafię też tego; błędnie określam współrzędne, przez co dochodzę do horrendalnych obrazów; abstrakcyjnych, wręcz. Zdają się być one wręcz senne; obrazy nieskończonych wysp czy też gór nie do przejścia. Wzgórz, które ciągną się nieubłaganie, bądź pustyń, które prowadzą donikąd.
   Często w nich błądzę, gubiąc się gdzieś w środku, zanim dojdę ku swojemu celu; zdaję sobie wówczas sprawę, że wszystko to jest po nic; nie uzyskam żadnego efektu.
   Dlatego półki, zwracam się do was: przestańcie błagać mnie o nadanie wam tożsamości, gdyż nie mam wystarczająco siły. Jestem słaby, a nie tylko to; słabnę, z dnia na dzień, nie widząc słońca na horyzoncie.

poniedziałek, 21 stycznia 2019

Pies.



Jestem psem.



***


   Psem bezpańskim, plątającym się bezcelowo po świecie, szukając coraz to nowego właściciela, który weźmie mnie pod swoje skrzydła i ukaże mi swoje dobre oblicze.
   Właściciela, który ogrzeje mnie swoimi ramionami, dając mi złudną miłość. Który podzieli się swoimi smutkami, obmywając mnie łzami w akcie desperacji i zaufania, którego potrzebuję, by chodzić po tej planecie, bez niego - nie istnieję.
   Bez zaufania nie mam po co chodzić po tym świecie - w końcu sam sobie nie powierzyłbym nawet filiżanki do potrzymania.


***


   Każdy właściciel jednak daje mi obrożę; ta jest dla mnie domem; zapewnia mi chwilowy spokój. Zaprzężony do smyczy, wykonuję wszystko, co mogę, by nie wystawić na próbę lojalności swojego pana; podążam za nim krok w krok, pomagając mu w każdym względzie, póki ten nie odkrywa mojej żałości.
   Wtedy w domu wyrastają kraty, a ten staje się moim więzieniem, które z minuty na minutę zmniejsza się, nie dając mi miejsca na oddech. Wbija się ona coraz głębiej w moją szyję, raniąc ją.
   Ja frustruję się, gryząc i kąsając właściciela, zadając mu głębokie, soczyste rany, które nie zagoją się szybko - niektóre nawet aż po wieki. Wtedy wychodzi moja prawdziwa natura; złudna wierność, jaką obdarzyłem swojego właściciela okazuje się jedynie powierzchowna; głęboko, gdzieś daleko pod nią krążyła trucizna, którą sam sobie wstrzyknąłem. Kiedy rozumiem już, co zaszło, zaczynam biec.
   Uciekam, szukając swojej kolejnej ofiary i jak wąż pełznę, zakradając się po cichu w krzakach, czekając na odpowiednią chwilę, by zaatakować.
   Dlatego, ponieważ mimo, że z zewnątrz mogę wyglądać niczym zwykły pies, tak naprawdę w środku jestem tylko kolejną żmiją żywiącą się na okruchach innych.


***


Wierzę jednak, że pewnego dnia uda mi się zrzucić swoją skórę.

sobota, 12 stycznia 2019

Przedmowa + I


Przedmowa.

   Zanim cokolwiek napiszę, chciałbym zwrócić uwagę na pewną nęcącą mnie rzecz, która nie chce opuścić mojego umysłu od jakiegoś czasu i kąsa go niczym wąż który uczepił się swojej ofiary bez szczególnego powodu. Otóż od dawna myślałem, że pisanie jest rzeczą dla intelektualistów; każdy mądry, wyrafinowany i refleksyjny człowiek przecież raz na jakiś czas sięgnie po pióro (a raczej: klawiaturę, niestety) i zacznie rozprawiać nad sensem swojego istnienia, zwracając uwagę na każdą możliwą niezgodność i podważając problemy, o jakich niektórym nawet by się nie śniło.
   Teraz jednak, kiedy rocznica całej mojej inicjatywy pisarskiej (jak to mam zwyczaju to nazywać w swojej głowie) jest bliska, jestem w stanie stwierdzić jednoznacznie, że nawet osoba taka jak ja może zrobić coś ze swoim życiem i je w pewien sposób ukształtować. Kiedyś nie do końca wiedziałem, gdzie mam iść i w którą stronę skręcić; myśli te przytłaczały mnie nieraz, co było powodem wielu problemów w moim zacisznym ogrodzie (nie mogę oczywiście powiedzieć z pewnością że ostatnio te pnącza zniknęły; wręcz przeciwnie - nasiliły się i pętają mnie coraz bardziej, jednak w zupełnie inny sposób; nie są to te same ciernie co niegdyś, dlatego dzięki tej zmianie czuję pewien uskok od rutyny).
   Z tą świadomością jednak mam szansę na przetrwanie w wielu ciemnych momentach - jest ona moim światłem w dusznych korytarzach moich myśli, moim przewodnikiem.
   Zawsze bałem się długich opowieści - jak wszystko, były one dla mnie zbyt dużym ciężarem, który sam na siebie nakładałem. Co prawda nieraz próbowałem zabrać się za dłuższą historię, jednak mimo zamysłu - nie miałem treści. Kiedy jednak już ją miałem, nagle kończył się mój pomysł. Nie wiem z jakiego to powodu - czy była to mój brak wyobraźni, czy może nikłe samozaparcie i motywacja. A może oba te czynniki połączone.
   Wiem jednak, że to, co przeczytasz będzie inne; nie będę potrzebował ku temu żadnego z nich, gdyż jest to mój kamień milowy, który muszę w końcu przekroczyć. Powieść ta będzie w pewien sposób materializacją mojej ewolucji, która musiała najwidoczniej najpierw zajść w moim sercu, bym mógł podjąć się wyzwania, jakim będzie napisanie czegoś takiego.
   Nie liczę sam na siebie - wiem również, że nie będzie to najwyższych lotów powieść na miarę "Procesu" czy "Fundacji"; absurdalnym byłoby stawianie poprzeczki tak wysoko, lecz to, co innym może wydawać się horrendalne, dla mnie może być normą.
   Pogodziłem się z faktem swojego labiryntu w głowie, dlatego to, co napiszę będzie najprawdopodobniej kolejnym stadium samoakceptacji i zrozumienia nowego środowiska, w jakim mój umysł się znalazł w ostatnim czasie, próbą zaaklimatyzowania się w nowym gnieździe, które dopiero co sobie zbudował.
   Liczę, że kiedykolwiek ukończę to, za co właśnie się zabieram, chociaż nic sobie nie obiecuję - nie potrafię sobie ufać, a nawet jeśli złożę sobie przysięgę, to złamię ją niehonorowo nie wiedząc o braku konsekwencji, które będą srogie - nieukończenie tego utworu będzie równoznaczne nie tylko z moim regresem w spektrum pisarskim, lecz również w kontekście mojej osoby; zatracę się wówczas nie tylko w swoich słowach, lecz również w swoim labiryncie, gdzie ugrzęznę na wieki.
   Zakończenie tego, co napiszę (zwracam się ciągle do swojego utworu w formie bezosobowej, gdyż sam nie wiem jeszcze, czym to, co wyjdzie spod mojej ręki będzie) będzie też końcem pewnej ery w moim życiu, z którą pożegnam się chętnie, lecz tęskno, posyłając jej pocałunek na pożegnanie;  boję się tej zmiany, aczkolwiek muszę się z nią skonfrontować w cztery oczy, gdyż wierzę, że wyjdzie mi to na dobre.

***

   Stawka, jak widać, jest niewyobrażalnie wysoka - dlatego to robię. Trzymam kciuki za siebie i za to, co spłodzi mój umysł.


I

   Mieszkam w hotelu; od kiedy? Nie wiem. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie ani dokładnej daty, ani nawet przybliżonego roku; czuję, jakby okres ten został wyrwany z mojej pamięci niewyobrażalną siłą, która chwytając go, mocno uszkodziła nie tylko swój cel, lecz również jego rówieśników.
   Jest on dość obskurny; znajduje się w gorszej ulicy mojego miasta, w miejscu, do którego raczej większość osób stara się nie zapuszczać; mi to jednak na rękę, gdyż mogę się tu ukryć przed wszystkimi problemami, które mi doskwierają.
   Budynek nie jest najwyższy; mierzy mniej więcej tyle, ile inne otaczające go budowle, zbudowany jest z nagich cegieł, które dodają mu pewnej przeraźliwej atmosfery - jest ona zapewne jedynie kolejnym czynnikiem który zniechęca przechodniów do zbliżania się, co w pewnym sensie jest zdecydowanie niekorzystne dla samej placówki; w końcu jak hotel może utrzymywać się bez przejezdnych, chcących zatrzymać się tu na tydzień czy dwa, niemających dachu nad głową, gdyż znaleźli się w nowym miejscu, do którego nie są jeszcze przyzwyczajeni i do którego nie muszą być, gdyż prędzej czy później wyjadą - są tu przecież jedynie w sprawach finansowych.
   Możliwe że Właściciel, nie mówiąc o tym zamieszkałym, opływa w długach, ledwo wiążąc koniec z końcem (a może nawet nie wiążąc) i coraz bardziej z dnia na dzień topi się w nich tylko po to, by prędzej czy później utonąć, posyłając na dno nie tylko siebie, lecz również swoich klientów.
   Możliwe również, że wszystko miewa się dobrze; zajazd utrzymuje się z ludzi takich jak ja, chcących mieszkać całe życie w nie swoim dobytku, mających na celu jedynie ucieczkę od świata, chcących zakopać się w jego niezliczonej ilości pokoi, sczeznąć w jednym z nich do końca swojego istnienia tylko po to, by w końcu zostać zapomnianym.
   Co jednak stałoby się wtedy z moim ciałem? Kto zająłby się nim po mojej śmierci; jedyny Woźny, jaki zajmuje się tym budynkiem, sprzątając wszystkie korytarze? Czy może Właściciel powiadomiłby moją dawno już nieistniejącą rodzinę o moim odejściu, i to na ich barki zrzuciłby cały problem, jakim byłoby pozbycie się mojego doczesnego ciała?
   Jest jednak jedna, najprawdopodobniejsza opcja; moje ciało nigdy nie zostałoby odnalezione i rozłożyłoby się w moim pustym pokoju, roznosząc okropny smród na cały korytarz, sprawiając jedynie kłopot woźnemu, który będzie musiał sobie z nim poradzić. Nie wiedząc jednak jak, w końcu się podda, a Właściciel po prostu odetnie kolejne piętro z obiegu.

***

   Jadąc tą starą i skrzypiącą windą można zauważyć, że parę pięter jest niedostępnych; próbowałem je kiedyś policzyć, lecz liczba była tak duża, że wydało mi się to wręcz niedorzeczne. Z tego względu postanowiłem już nigdy nie próbować i pojechałem jak zwykle na swoje piętro, do którego wydaje mi się że dostęp mam tylko ja.

***

   Cały hotel w środku wydaje się znacznie większy niż z zewnątrz; mimo wszystko, nadal jest tak obskurny, jak się prezentuje. Po wejściu, zza lady wita nas Właściciel, który wydaje się być jedną z dwóch osób tutaj pracujących (nie wiem, jak może ogarniać cały biznes na własną rękę - jestem wobec niego naprawdę pełen podziwu), czasami można spotkać również Woźnego, który wita każdego miłym uśmiechem i wraca spokojnie do swojej rutyny, kontynuując mycie podłogi czy też odkurzanie półek, których w samej recepcji jest zadziwiająco wiele mimo, że na żadnej z nich nie znajduje się ani jedna rzecz; jakby czekały, aż ktoś w końcu je czymś zapełni i nada ich istnieniu jakiś sens.
   Pomijając parę stojących na parapecie kwiatków i zawsze czysty dywan, w tym małym i ciasnym, witającym nas pomieszczeniu nie ma za wiele. Znajduje się tam jedynie winda, która prowadzi w górę do apartamentów (chociaż słowo "apartament" to określenie na wyrost); nie ma żadnego korytarza prowadzącego do jadalni, czy też schodów zmierzających na świetlicę; wydaje się, jakby samo puste pomieszczenie nas wypraszało i zachęcało do pojechania w stronę nieba do naszego pokoju.
 
***

   Kiedy klient odebrawszy klucze do swojego pokoju i wysłuchaniu instrukcji, zdecyduje się na przejażdżkę (zapewne nie zajmie mu to długo, gdyż będzie chciał jak najszybciej opuścić tamto stresujące miejsce) zostanie najprawdopodobniej przytłoczony niezliczoną ilością zakrętów i mnogością pokoi, które można znaleźć na każdym piętrze. "Pokój 12475" będzie powtarzał sobie w głowie, szukając odpowiedniego mu numeru na drzwiach, plątając się z jednego końca na drugi, skręcając to w lewo, to w prawo, błądząc w wielu ciemnych uliczkach (cały hotel podzielony jest na dziwne uliczki i alejki, każda z nich posiada swoją niezrozumiałą nazwę), chcąc w końcu zakończyć tę o wiele za długą wędrówkę. Przemknie obok niezliczonych drzwi, które wydadzą mu się niczym wrota, zastanawiając się przy każdym z nich, czy za nimi znajduje się jakiś człowiek. W końcu jednak się podda i zdecyduje  wyjechać; wróci się, szlakiem swoich kroków i wyjdzie w zupełnie innym miejscu, niż zaczął. Wtedy niespodziewanie znajdzie swoją tak długo oczekiwaną celę i z euforią wskoczy w jej drzwi tylko po to, by w następnej chwili zobaczyć, że wszystko, w co jest ona wyposażony to materac i zimna, drewniana podłoga. Nie będzie mu to jednak wówczas przeszkadzać; przecież w końcu znalazł swój wymarzony apartament. Rozpakuje wszystko na ziemi i pójdzie spać, wykończony wielogodzinną wędrówką po hotelu, próbując zliczyć wszystkie alejki w jakie skręcił i minuty, jakie stracił na chodzeniu po tym jednym piętrze ("A to tylko jedno z wielu!" - pomyśli sobie), lecz myśli te przytłoczą go do tego stopnia, że w następnej sekundzie zaśnie błyskawicznie.

***

   Często sam zastanawiam się, czy mój przyjazd wyglądał podobnie.


***

   Spędzam całe dnie w pustym, białym pokoju, leżąc na swoim całym dobytku, który nie jest nawet mój; należy on przecież do właściciela lokalu i rozmyślam, kontemplując nad przeszłością; nad swoimi błędami, zauroczeniami, przyjaźniami i osiągnięciami.

niedziela, 6 stycznia 2019

Most.

   Jestem dzieckiem; zgubiłem się gdzieś na plaży, uciekłem rodzicom z ich niewyobrażalnego uścisku, a teraz czuję się wolny. Jednak nie jest to zwykła wolność; ciągle czuję ciężar łańcucha przywiązanego do mojej nogi, którym więzili mnie w swojej piwnicy daleko pod domem. Próbowałem stamtąd uciec niezliczoną ilość razy; za każdym razem jednak kończyło się to zwykłym wdrapaniem się na ściany i uderzeniem głową o sufit. Nie wiem, jakim cudem udawało mi się wejść na pionową ścianę, jestem pewien że teraz nie miałbym takich zdolności, jednak jestem pewien że nigdy już mi się nie przydadzą. Ciepły piasek parzy moje stopy, jakby słońce było wybuchającym wulkanem zalewającym lawą powierzchnię wybrzeża, a ja nieumyślnie chodziłbym po jego powierzchni.
   W oddali widzę jednak sylwetkę; czy to ktoś z mojej rodziny? Poszedł moimi śladami, by mnie odszukać i zaciągnąć z powrotem do mojego więzienia? Zaczynam więc uciekać w obawie przed zostaniem złapanym; biegnę niewyobrażalnie długo nie oglądając się za siebie w obawie, że zobaczę tam twarz kogoś z moją krwią w żyłach. Wolę żyć w tej chwilowej niewiedzy, mieć jeszcze parę minut błogości, niż zepsuć sobie ją świadomością, że zaraz ktoś złapie mnie za mój kołnierz i będzie szastać mną niczym psem. Jako pies jednak nie dam się tak łatwo; będę gryzł, wierzgał się i ze wściekłością zatopię moje kły w oprawcy, chcąc czuć jego krew na języku. Będę napawał się wówczas tą chwilą. Ten mnie puści; upadnę na ziemię nie zważając na ból, jaki poczuję spadając z masywnej wysokości. Uderzę z impetem twarzą o piach, nabierając go w usta, a ostre ziarenka skaleczą mój psi pysk.
   Pobiegnę na czterech nogach potykając się o każdą możliwą górkę - napotkam ich zapewne wiele, jednak nie będę na nie baczył, gdyż znów będę odczuwał niezależność uciekając przed olbrzymem, którego kroki słychać z daleka. Wiem, że będzie to moja ostatnia szansa; gdy ta masywna bestia złapie mnie w swoją garść, nie będzie już dla mnie odwrotu, gdyż zmiażdży mnie swoją ogromną dłonią niemożliwą do ogarnięcia wzrokiem. W pośpiechu nie zobaczę jednak ściany; wpadnę na nią, rozpędzony i stracę przytomność, nie myśląc już o mojej rozpaczy.
   Obudzę się jednak nadal na plaży, zdziwiony rozejrzę się wokół siebie, chcąc dostrzec potwora goniącego mnie od tak dawna. "Co się z nim stało?" - pomyślę i podniosę się na wszystkie kończyny, a przede mną zobaczę most oddzielający dwa światy; tę plażę i zielone, sielankowe doliny. Zdecyduję się jednak zawrócić, gdyż zdam sobie sprawę z bezsensowności mojej ucieczki; po co mi wolność? Zacznę zmierzać w stronę, z której przyszedłem z nostalgią w sercu. Wtedy jednak usłyszę tajemniczy głos rozchodzący się w całej piaskownicy:
   - Nie wracaj - nie masz do czego. Nie ma już twojego domu. Twoich rodziców. Twoich krewnych. Zostałeś sam; sam, jak palec z własnego wyboru. Wolałeś wolność - teraz z niej skorzystaj, nie czuj w tym winy, nie czuj skruchy i współczucia; był to twój wybór, nieważne, czy istniał w tym wszystkim jakikolwiek sens - ważne, że go podjąłeś i wyrwałeś się zza krat, które rzucały na ciebie cień. Dlatego przejdź przez most; wybierz lepiej.
   Zdziwiony, stanę w miejscu zastanawiając się nad sensem wszystkich niespotykanych wydarzeń, które dotknęły mnie w ostatnim czasie i odpowiem:
   - Nie radź mi, ty, który żyjesz w świecie bez winy. Zdania wypowiedziane z twoich odwiecznych ust nie zdadzą się na nic w moim wyborze; pójdę tam, gdzie chcę, przesądzając o swoich ścieżkach sam. Jednak chodź tutaj, podejdź do mnie i usiądź na moim ramieniu; chętnie przyjmę twoje towarzystwo i znajdę miejsce w moim sercu na twoją skruchę. Staraj się tylko mówić cicho, by nie zbudzić mnie z mojego snu. Jest jednak pewna racja w twoich słowach i nie odważę się wrócić do mojej ojczystej ziemi; nie ze względu na twoje wpływy, jednak rozwiążę całą tę zagadkę sam; gdyż wiem, że jestem swoją najlepszą wskazówką.
   Po czym przejdę przez most, opuszczając niekończącą się pustynię; mój dom, za którym tak tęskniłem. Zmierzę ku nowym sprawom; nowym bólom, z diabłem na ramieniu.

piątek, 4 stycznia 2019

Wędrówka.

 
I - GŁUPIEC

   Z początku byłem kartką - pustą kartką, którą znaleźć można w każdej szafce; porzuconą, samotną i wrzuconą tam wbrew jej woli. Białym i czystym kawałkiem drewna, który dawno już porzucił swoją docelową formę. Ukryty, nie widziałem światła; zamknięty w czterech ścianach półki myślałem, że to wszystko, co mam. Leżąc tam bezczynnie, bez możliwości ruchu wpatrywałem się w ciemność, która - zdawało się - wchodziła głęboko w najdalsze zakamarki mojego umysłu i pochłaniała go z minuty na minutę.
   Wstępowała codziennie pod drzwi mojego domu, który ze względu na sytuację w jakiej się znalazłem zbudowałem swoimi siłami, podchodziła do nich i lekko stukając, nasłuchiwała moich kroków, w których szukała niby zaproszenia; ja, słysząc ten dziwnie dystyngowany huk stąpałem powoli i spokojnie, byleby nie poruszyć przypadkiem skrzypiącej deski w podłodze - nie chciałem, by wiedziała, że jestem obecny. Nie wiem, co chciałem tak naprawdę osiągnąć - w końcu gdzie indziej mógłbym być? To mieszkanie to jedyne miejsce, w którym mogła mnie znaleźć - jednak pierwsze parę razy udawała, że dała się nabrać na mój niecny plan i odchodziła na jakiś czas tylko po to, by niedługo potem wrócić, i spróbować raz jeszcze.
   Za którymś razem jednak, mój plan się nie powiódł - z nieuwagi stanąłem na jedyną deskę w moim domu, która skrzypiała niesamowicie głośno - co było absurdalne, biorąc pod uwagę ciszę, jaka zwykle panowała w okolicy. Rozchodzący się dźwięk brzmiał niczym uderzenie w wielki gong, którego echo było obecne przez nieskończoność. Odbijał się od ścian z niewyobrażalnym impetem, prawie niszcząc wszystkie fundamenty budynku, nad którym tak długo pracowałem. Wiedziałem wówczas, że nie ma odwrotu - nie mogę ukrywać się dłużej w takich okolicznościach.
   Podszedłem już normalnym krokiem pod drzwi; idąc, zastanawiałem się czy to, co robię jest w jakimkolwiek stopniu słuszne. Nie byłem tego do końca pewien, jednak parłem naprzód w tym ciasnym, wolno stojącym pokoju - gdyż cały mój dom był właśnie tym; jednym, pustym pomieszczeniem, który mimo małej powierzchni wydaje się wielki niczym największy stadion z milionami kibiców na trybunach wpatrzonych w moją osobę - nie stoję w centrum jednak by słuchać oklasków, tylko wpatruję się po kolei w oczy każdego z widzów, próbując zrozumieć jego intencję.
   Podczas mojej drogi czułem już lekką ekscytację zza drzwi; była niczym poranna rosa osiadająca na framudze, przenikająca powoli do środka swoimi mackami, jakby mój gość chciał się nią ze mną podzielić; ja jednak nie dawałem się podejść jego bezecnym podstępom i parłem ku niemu nie ważąc na przeciwności, jakie zdawały się przede mną pojawiać. Im bliżej podchodziłem, tym ciężej było mi stawiać kolejne kroki; czy byłem to tylko ja, broniący samego siebie przed tą dziwną istotą? A może to ona próbowała przekazać mi, że nie powinienem się z nią w ogóle spotykać?
   W końcu jednak dotarłem do swojego punktu destynacji i otworzyłem energicznie drzwi, a ona weszła do środka z niezrozumiałym przeze mnie niepokojem w oczach, prawie jakby bała się tego, co będzie w środku; czy nie wiedziała, do kogo idzie? Nie mogła przecież zbłądzić - nie wygląda na kogoś, kto nie znałby swojej ścieżki w życiu. Tak więc może porwała się z motyką na słońce chcąc poznać właściciela tego małego domku i teraz zestresowana nie wiedziała, jak zacząć rozmowę? To też opcja do wykreślenia - w końcu znamy się bardzo dobrze - poznaliśmy się przecież już dawno w naszej zabawie w kotka i myszkę, którą prowadziliśmy przez ostatni czas, można powiedzieć, że jesteśmy teraz swoimi najbliższymi przyjaciółmi; każdy zna teraz najciemniejsze zakątki drugiego.
   - Czemu mnie wpuściłeś? - powiedziała bezpardonowo tonem, jakby chciała oskarżyć mnie o zbrodnię, której wiedziała, że się nie dopuściłem; znała mnie za dobrze, by mnie o nią podejrzewać.
   - Czy ty kiedykolwiek zrozumiesz? Czy nie masz jakiejkolwiek godności? Dlaczego to zrobiłeś? Myślałeś, że okazując mi łaskę i wreszcie dając mi jakikolwiek znak cokolwiek zdziałasz? Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo żałosny jesteś? Ruszysz się kiedyś z tego więzienia, czy będziesz ślęczał tu aż sczeźniesz, stale przerażony i przytłoczony ciężarem? Mam nadzieję, że wiesz, że nie dajesz mi innego wyboru?
   Zalewając mnie pytaniami, zapewne dobrze zdawała sobie sprawę z wagi całej sytuacji. Dlatego kiedy skończyła swój monolog, podeszła do mnie zdecydowanym krokiem i poczęła wydłubywać mi oczy swoimi cienkimi niczym martwe drzewo palcami. Zadziwiająco, nie czułem nic - w swoich uszach jedynie słyszałem szum, jakbym spadał z wysokiego piętra i jakbym miał zaraz spotkać się z nieuniknionym końcem. Dźwięk jednak ustał, a ja uderzyłem w końcu o podłogę, co wydawało się niemożliwe do osiągnięcia w tej dziurze bez dna, w którą wpadłem - ślepy, próbowałem poruszać się po miejscu, w którym wylądowałem - czy był to nadal mój dom? A może odległe miejsce, którego nigdy nie widziałem i nie zobaczę? Była to cena za pierwszy krok ku bramie.

II - MAG

   Maszerując w ciemnościach dziwiłem się, że nie napotykałem żadnych przeszkód - początkowo chodziłem ostrożnie w obawie przed nieznanym - nie wiedziałem, czy przede mną jest skarpa, czy może jakaś niebezpieczna pułapka, w którą mogę nieszczęśliwie wpaść. Jednak pozwoliłem zaufać samemu sobie i z czasem zacząłem przyzwyczajać się do ryzyka, jakie podejmowałem. Byłem jednak zasmucony faktem, że świat, jakiego dotychczas nie widziałem pozostanie dla mnie taki do mojego końca.
   Od pewnego momentu mojego marszu zacząłem czuć na sobie czyichś wzrok. Z początku nie wiedziałem, co to za uczucie; miałem po prostu dziwną świadomość innej obecności w pobliżu, czułem lekkie mrowienie w kościach, a mój ruch stał się automatycznie bardziej opanowany; jakbym brał pod uwagę opinię drugiej osoby na temat mojego chodu. Oczywiście, nie widziałem jak on wygląda i idąc zwykle nie zwracałem na to uwagi, co tym bardziej mnie konsternowało. Byłem już prawie pewny, że ktoś idzie za mną krok w krok; "Czemu do mnie nie podchodzi?" Pytałem się w myślach. W końcu krzyknąłem za siebie:
   - Jeśli śledzisz mnie, bo szukasz przyjaciela - tutaj go nie znajdziesz! - krzyknąłem drżącym głosem z domieszką niepewności i zacząłem chełpliwie odliczać w myślach sekundy do jego odpowiedzi. Ta jednak nie nadchodziła, a ja zaczynałem się martwić, dlatego dodałem:
   - Lepiej nie podchodź - jedyne, co zobaczysz, to moją nieprawdziwą twarz; tej nie ujrzysz nigdy, gdyż wcześniej zrezygnujesz - wpompuję w twe ciało truciznę, która z czasem zacznie cię zabijać, nie popełniaj tego błędu! - po czym wróciłem do liczenia; liczba ta przekroczyła już jakiekolwiek pojęcie, dlatego zacząłem konwulsyjnie chodzić w tę i we w tę, machając rękami po omacku w przerażeniu przed przegapieniem jedynej okazji. Po czasie jednak zacząłem rezygnować, tracąc siły. Upadłem na ziemię, wycieńczony i leżąc na ziemi powiedziałem głośno, jakby chcąc, żeby spłoszona przeze mnie osoba usłyszała sam dźwięk, nie rozumiejąc słów:
   - Do diabła z tobą. Czy nie rozumiesz? Wysil się - chociaż spróbuj! - zacząłem szamotać wściekle zmęczonymi już rękami i zastanawiałem się nad tym, czemu nawet jeśli napotkam kiedyś kolejną okazję, również poślę ją w piach. Nie miało to dla mnie żadnego sensu.
   Po chwili jednak poczułem dotyk na mojej skórze; był on jednak bardzo delikatny, wręcz namiętny. Zacząłem mocniej szarpać się pod naporem dłoni, lecz nie miałem już siły. "Wreszcie" - pomyślałem. Druga osoba jednak jedynie wyszeptała mi do ucha matczynym tonem:
   - Kiedyś ci się uda. - był to kobiecy głos, po czym podniosła moją głowę i ostrym przedmiotem odcięła mój język. Ucieszyłem się, posyłając lekki uśmiech na kąciki moich ust. Próbowałem jeszcze w podzięce odwzajemnić dotyk, lecz mój nieznajomy już odszedł. Dźwięk, który słyszałem wcześniej powrócił - jeśli wcześniej myślałem, że spaść niżej się nie da, byłem w błędzie - ponownie uderzyłem w bruk, jednak nie poczułem bólu. Podniosłem się, i zacząłem maszerować dalej.

III - WIEŻA

   Stąpając dalej po tej nadwyraz płaskiej i pustej powierzchni zacząłem wyczuwać pewną zmianę w panującej atmosferze, było duszniej - o wiele ciężej było mi stawiać kroki, co przy moim tempie chodzenia było horrendalne; teraz nie szedłem tylko wolno, lecz byłem niczym żółw zmierzający powoli do celu; jednak żółw bez skorupy - nagi i bez ochrony. W każdej chwili ktokolwiek mógłby podbiec i wbić mi nóż w plecy, nie wysilając się ani chwili; byłem słaby i bezsilny, nie miałem żadnego prawa by przetrwać w tym świecie, nie należałem do niego. Byłem niczym; moje kroki nie wywierały żadnego nacisku, nie mogłem zrobić nic, by odcisnąć jakiekolwiek piętno - nie istniałem. 
   Klimat stawał się jednak coraz cięższy - czy to świat mnie odrzuca? A może to zwykłe zmęczenie? Znałem to uczucie - doznawałem go na co dzień w moim pokoju, dlatego teraz byłem z nim niczym najlepszy przyjaciel. Mimo przytłoczenia cieszyłem się z jego towarzystwa; była to dziwna relacja, aczkolwiek jedyna, na którą mogłem się zdobyć; nie zawsze jedna ze stron odwzajemniała kontakt drugiej, lecz nam to nie przeszkadzało.

   - Pomocy! - ktoś zza moich pleców krzyknął przerażonym, męskim głosem - Moje potwory spod łóżka - one nie zniknęły! Pamiętam jak mój ojciec opowiadał mi straszne historie przed snem; dręczyły mnie wówczas potwory, którym nie było szans uciec. Bałem się niemiłosiernie, nie mogąc usnąć; z czasem jednak zacząłem dorastać i zdawać sobie sprawę z tego, że są to tylko historie. Jednak one - one wciąż tam były - nawet teraz! Właśnie przed nimi uciekam, nie mogąc odpocząć ani chwili, pomóż mi, ty, który tam stoisz wpatrzony w pustkę! - kończąc, podbiegł i odwrócił mnie twarzą do siebie; zrobił to prawie machinalnym ruchem, jakby robił to już wcześniej setki razy. Zobaczył moje puste oczodoły i opuchnięte usta - popatrzył na nie chwilę, chcąc zrozumieć całą historię. Nie mogłem mu odpowiedzieć. Nie miałem jak mu pomóc. Byłem skazany na jego łaskę. Powiedział zdesperowany:
   - Jak mogłeś mi to zrobić? Zawiodłeś mnie. Byłeś moją jedyną nadzieją. Dlaczego - dlaczego mnie to wszystko spotkało? Czy zasłużyłem sobie na taki los? - po czym uderzył mnie otwartą dłonią z impetem, jakiego nie spodziewałbym się po żadnym człowieku. Zmartwiłem się tym, co powiedział, jednak nie miałem jak mu tego zakomunikować; nie miałem z nim żadnego kontaktu, byliśmy jak oddzieleni grubymi ścianami.
   - Czemu musiałem cię spotkać?! - wykrzyknął. W jego głosie słychać było wyraźną irytację - pod spodem jednak czułem nutę współczucia, co dało mi trochę siły, by się podnieść. Nie odzywał się przez jakiś czas - nie wiedziałem przez to, czy nadal tu jest - może zakrada się właśnie, żeby zaraz mnie zabić? Nie poddam się tak łatwo; nie zaprzepaszczę okazji, jaką zostałem obdarowany. 
   Klękam, kajając się przed nim, składając moje ręce w błagalny gest i kręcę głową w rozpaczy. Rozpaczam w głowie i krzyczę do samego siebie: "Proszę, nie odchodź! Jesteś moją jedyną nadzieją, moim ostatnim bastionem, błagam, zostań ze mną, zlituj się!" 
   - Haha, patrz jak żałośnie rozpacza, ta pusta skorupa! - wzdrygam się, gdyż po takim czasie nagły krzyk jest bardzo dezorientujący; poza tym nie wypowiada tego zdania znany mi głos z wcześniej; jest to głos kobiecy, mówiący ze wzgardą i podniosłością - mówi to prawie bez emocji, akcentując jedynie poszczególne wyrazy. Pomimo ostrych słów cieszę się z dodatkowego towarzystwa. Kontynuuje doniośle:
   - Myślał, że robiąc z siebie ofiarę doprowadzi nas do okazania mu współczucia i uwagi! Jest niczym skomlejący pies wracający do swojego właściciela z podwiniętą łapą, zraniony z własnej winy - w końcu to on uciekł z domu chcąc zaznać wolności, naprawdę bezwstydny. - słowa te raniły mnie coraz bardziej; dotykały mnie na zupełnie innym poziomie; były wycelowane dokładnie w samo sedno - niczym łucznik trafiający w samo serce strzała po strzale wymęczały mnie coraz bardziej; wreszcie poczułem ból; ból którego nie byłem doświadczyć wcześniej w przypadku utraty oczu czy języka, może wreszcie zrozumiałem?
   - Skończ już te swoje gierki, dziecko, i dorośnij, gdyż idąc przed siebie nigdzie nie zajdziesz - odezwał się męski głos zaraz przy moim uchu, niczym ojciec wykładający swojemu dziecku - musisz wreszcie zrozumieć czemu to wszystko służy; wtedy dopiero będziesz mógł wstać. 
   Usłyszałem kroki zaraz obok swojego ucha i nagły szum; teraz jednak nie był to szum, który słyszałem podczas spadania; był to powiew wiatru. Była to ostania rzecz, którą usłyszałem.

IV - ŚMIERĆ

   Próbowałem wstać. Jednak nie mogłem. Nie miałem już swoich nóg - nie mogłem iść bezcelowo przed siebie. Nie miałem już nic. Nie czułem niczego. Nie istniałem. Zaznałem cierpienia, jakiego nie mogłem doświadczyć. Wtedy zrozumiałem. Przede mną ukazała się brama. Może raczej nie ukazała - raczej pojawiła się w mojej świadomości; była ona poza czasem i przestrzenią; w miejscu, do którego nie miałbym inaczej dostępu. Wyglądała jakby była przeznaczona tylko dla mnie; zaprojektowana pod każdym względem ku moim upodobaniom i preferencjom. Świeciła niewyobrażalnym blaskiem od którego biła sprawiedliwa aura. Wrota jej były jednak zamknięte. Nie rozumiałem dlaczego więc ją widzę; czyż to nie koniec? A może jednak początek? Nie napawała mnie radością - raczej spokojem i opanowaniem. Wtedy jednak zrozumiałem. A jej wrota się dla mnie otworzyły; przeszedłem przez nie i poznałem prawdę; wreszcie. W końcu miałem treść.

środa, 2 stycznia 2019

brak sensu w motywacji

    Czy jeśli podniosę się z łóżka, zjem śniadanie, założę swoje codzienne ubranie i zadam sobie ten trud i pójdę przed siebie zrobić cokolwiek co mam aktualnie zrobić, dostanę jakąkolwiek nagrodę? Czy Bóg zejdzie zza swoich niebieskich bram i pogratuluje mi udanej przeprawy? Życzy mi smacznego? Szepnie o mnie innym miłe słowo lub dwa, bym miał lżej w swoim życiu? Nawet jeśli - co to da? Prędzej, czy później i tak o tym zapomnę; w końcu moja pamięć nie jest wybitna, można powiedzieć że w wyścigu z pamięcią złotej rybki wygrałaby ledwo zipiąc przy mecie.
   No dobrze - zatem co z moimi znajomymi? Przecież sam Bóg powiedział o mnie niczego sobie rzeczy! To proste; przymiotniki te zostaną obalone za dwa lub trzy tygodnie, kiedy znów zrobię lub powiem kolejną nieprzemyślaną rzecz - oni zostaną zrównani z rzeczywistością, którą próbował zakłamać jeden jedyny, który tak czy siak nie może nas zaszczycić swoją obecnością, bo przecież; jak byt taki jak pustka może cokolwiek powiedzieć? Tym bardziej coś, co my, zwykli ludzie, moglibyśmy zrozumieć i objąć naszym spaczonym umysłem.
   Okej, kontynuując mój wywód pod hipotezą istnienia Boga - weźmy pod uwagę nagrodę rzeczową; w końcu o coś takiego zawsze warto walczyć; będzie to miało wartość sentymentalną nawet, jeśli sam przedmiot nie miałby jako takiej wartości majątkowej. Jednak co by było, gdybym za każde podniesienie się z łóżka dostawał znikąd milion funtów? Byłbym zapewne najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, czyż nie? Otóż po głębszym zastanowieniu - nie. Po paru porankach byłbym już milionerem, który nie musi robić w życiu nic; stałbym się wrakiem człowieka, chodzącą marionetką wydającą pieniądze gdzie popadnie. Nie tylko zniszczyłbym gospodarkę; zniszczyłbym także siebie dostając wszystko, czego moja dusza by zapragnęła. Wszelkie tabloidy przedstawiałyby na swoich okładkach moją twarz - którą, swoją drogą, nie wydaje mi się że ktokolwiek chciałby widzieć na okładce znanego magazynu - a ja, pod naporem sławy straciłbym resztki sensu w swoim życiu. Spróbowałbym pewnie nie spania - w końcu to tylko zatrzymałoby mój dochód. Jednak człowiek nie jest w stanie nie spać przez nieskończoną ilość czasu - mój wymęczony organizm prędzej czy później osłabiony byłby do tego stopnia, że padłby w końcu na podłogę łapczywie chłepcząc minuty snu, które sobie umożliwił. Życie byłoby istnym piekłem - skończyłbym pewnie z kulką w głowie przeszytą z kupionego przez siebie sznaucera.
   Rozumiem - trofeum! Trofeum byłoby idealną nagrodą za moje słodko przespane godziny. Niestety, po miesiącu nie miałbym już miejsca, gdzie mógłbym składować swój dorobek, a jego wartość sentymentalna straciłaby na swojej sile po pierwszym tygodniu.
   Wielu pewnie powie, że najlepszą nagrodą jest sama możliwość przeżywania kolejnego dnia. Jednak jaka to nagroda, jeśli dzień ten wypełniony jest po brzegi stresem i zalewany hektolitrami ciemnych myśli i rozwodami nad sensem swojego istnienia? Relacje ze znajomymi? Pewnie! Dopóty, dopóki ci nie obrócą się do ciebie plecami i nie wystawią cię w ten czy inny sposób lub nie wbiją ci serca w twoje plecy, nie patrząc ci w oczy. No tak - miłość! Miłość odpowiedzią na wszelkie problemy. No cóż - tak długo, jak umiesz kogokolwiek kochać bez zranienia drugiej strony, zapewne jesteś szczęśliwy, prawda. Sam fakt znalezienia kogokolwiek, kto umiałby odwzajemnić twoje uczucia jest trudny, lecz przemilczę to, gdyż jest to kopanie leżącego. Poza tym - wiesz na pewno, że prędzej czy później twój związek upadnie, a nawet jeśli jego fundamenty nie legną, to w przyszłości wasze słodkie zauroczenie pryśnie, zostając kolejnym emerytowanym małżeństwem siedzącym bezczynnie w domu nie robiącym nic ze swoimi okruchami życia.
   Jaki jest więc sens we wstawaniu z łóżka?