poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Nadzieja.

Stoję pod budynkiem wystraszony, słysząc wszechogarniający mnie szum - to wiatr? Czy może deszcz? Boję się poznać odpowiedź na to pytanie; chcę wreszcie pójsć do przodu, lecz kolejne dźwięki zalewają mnie niczym fale na opuszczonej plaży. Zamykając oczy przenoszę się na piaszczysty ląd. Przed oczami jestem wręcz w stanie dostrzec parabole wody, które niczym potwór próbują złapać mnie swoimi ciemnogranatowymi łapami; 

stoję wpatrzony w ich piękno, przestraszony ich przytłaczającym ogromem

strach ten wbija się gdzieś głęboko pod powierzchnię mojej skóry

zadomawia się - psuje mnie od środka, czekając na okazję

niczym wąż, wije się pośród traw i odlicza minuty

jego oślizgła skóra staje się częścią mojej

powoli przestaję czuć naszą granicę; 

czy moje oczy zawsze miały

ten blask? ten smutek?

czy to moje oczy?

nie pamiętam

co moje

co nie


Słyszę zbliżające się szybko kroki w oddali, a ich tempo przypomina bardziej łoskot biegnącego konia, niż chód zwykłego człowieka. Próbuję otworzyć oczy, lecz nie jestem w stanie dostrzec żadnego kształtu. Czy mój towarzysz zabrał mi wzrok? Czy nie jestem już w stanie widzieć? Czy jedyne na co będę mógł patrzeć to te przeklęte fale, które hipnotyzująco uderzają o brzeg? Zapłakany, poczynam krzyczeć do nieznajomego:

-HEJ! ZATRZYMAJ SIĘ, PROSZĘ, POTRZEBUJĘ POMOCY! BŁAGAM, POMÓŻ MI, MUSZĘ RUSZYĆ SIĘ Z TEGO MIEJSCA!

Odpowiada mi tylko drwiąco kolejna fala.

-PROSZĘ CIĘ, PODEJDŹ TUTAJ, JEŚLI MNIE SŁYSZYSZ! POTRZEBUJĘ UCIECZKI, POTRZEBUJĘ DROGI, POTRZEBUJĘ KIERUNKU! 

I kolejna, mocniejsza, chcąc zapewne mnie przestraszyć. 

Ostatnimi siłami, zrezygnowany, wołam:

-NIE WIEM, KIM JESTEŚ I NIE WIEM DOKĄD ZMIERZASZ, ALE POTRZEBUJĘ JEDYNIE ODPOWIEDZI, NIC WIĘCEJ!

...

Znów zaczynam słyszeć kroki. Tym razem głośniejsze - zbliżające się do mnie. Szum zaczyna się wzmagać, czuję pewne poruszenie wśród traw. Nie ma jednak na to czasu, gdyż w odpowiedzi na moje błagania ktoś pyta:

-Czego chcesz? Naprawdę nie mam teraz czasu, spieszę się.

-Chcę jedynie wiedzieć, czy pada deszcz.

-I dlatego krzyczałeś w niebo głosy, błagając mnie o pomoc?

-Wiem, że wydaje się to trywialne - mam jednak pewną straszliwą chorobę; otóż sprawia mi to niewyobrażalny ból, gdy choćby jedna kropla deszczu dotknie mojej skóry - padam na ziemię w agonii, nie mogąc poruszyć choćby palcem, dlatego boję się tak bardzo wychodzić spod bezpiecznego miejsca, gdy nie mam pewności, czy pada deszcz. Wyjście na otwarte pole pełne kropel mogłoby kosztować mnie moje życie.


Po chwili ciszy wypełnionej falami słysze jedynie w odpowiedzi:

-Żałosne.

Głos odszedł, zostawiając mnie ponownie samego, a jego kroki poczęły zanikać gdzieś we wszechobecny szum, powoli rozpływając się w powietrzu.

-NIE! CZEKAJ! NIE ZOSTAWIAJ MNIE TU SAMEGO, PROSZĘ CIĘ, NIE CHCĘ PONOWNIE! BŁAGAM!

Szum staje się coraz głośniejszy; teraz bardziej przypomina przerażające, chaotyczne wycie syreny, osłupiając mnie.

Nie wiem, co się dzieje.
Dźwięk powoli rozsadza mi głowę.
Poczynam biagać, próbując wydobyć go z środka.
Uderzam głową o ścianę, krzyczę, ile sił w płucach.
Siła, z jaką fale uderzają o brzeg jest niewyobrażalna i czuję, że zaraz zabiorą mnie ze sobą.
Skaczę, próbując przed nimi uciekać.
NIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIECNIEMOGĘPRZEDNIMIUCIEC
nie
mogę
uciec

Zdesperowany, wybiegam spod budynku i czuję krople deszczu na mojej skórze. Małe kawałki szkła zaczynają spadać z nieba, przecinając moją skórę pod najróżniejszymi kątami, barwiąc się na czerwono od mojej skóry. Wreszcie widzę! Widzę!

Stoję na środku białej, bezkresnej pustyni, lecz wszechogarniająca pustka daje mi pewną nadzieję. 

Barwię jej powierzchnię na szkarłatny kolor niczym malarz, malujący piękny pejzaż; Tańczę wśród pocisków, które przeszywają mnie ze wszystkich stron - jestem szczęśliwy, jestem... spełniony. Moja posoka rozbryzguje się na lewo i prawo, tworząc kształty, o jakich nawet nie śniłem; Cierpię, płaczę, jestem w niewyobrażalnej agonii, wymiotuję na swoje stopy, pocę się, płaczę, lecz nie myślę o tym, gdyż jestem Stworzycielem, jestem Bogiem! Przez chwilę unoszę się w powietrze, widząc wszystko z lotu ptaka - widzę, co stworzyłem i wiem, że jest to dobre. 

Po czasie ja, a raczej moje resztki, spadają na ziemię i oddychając świszcząco, gulgotając cicho  porozrywanymi płucami, pełzam po ziemi w kierunku słońca, by pewnego dnia narodzić się na nowo.

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Ignorancja / i za tysiąc lat będziemy wolni

    Zgniła, brzydka, lecz uwłaczająco piękna, stoisz w progu drzwi uśmiechając się smutno z promykiem nadziei w oczach. Starasz się pokrzepić mnie w moich smutnych myślach, pogrążonego już dawno w głębokim bagnie, które znajduje się gdzieś daleko, lecz zdaje się być na wyciągnięcie ręki każdego z nas. Głębokie, lecz zarazem płytkie; brudnobrązowe, i błyskotliwobiałe -- składające się z ciągłych zaprzeczeń, konfliktów i wojen. Zmagajace się samo ze sobą, tkwiące w miejscu, niczym państwa, które po latach ciągłej walki wciąż nie mogą dojść do porozumienia; które pomimo niezliczonych ofiar, porozrywanych brutalnie ciał, namalowanych krwawo obrazów wciąż stoją po przeciwnych stronach ulicy.

    Ty jednak wciąż próbujesz i masz czelność patrzeć mi prosto w oczy i bez słów mówić mi, że to nieszczęście -- ba, ta niepewność, jest jedynie podmuchem wiatru!

    Skrzywdzona, odwracasz wzrok, wykrzywiając lekko twarz w grymasie podobnym do mężczyzny, któremu właśnie zmarła jego ukochana. Czemu obwiniasz mnie za tę śmierć?

    Zgrabnie łapiesz się za szyję i udajesz, że chcesz się udusić -- wywołać we mnie jakieś poczucie winy. Czemu myślisz, że twoja krzywda mnie zmieni? Czy zdajesz sobie sprawę z naszej sytuacji?

    Ponownie, kolejne szeregi wojsk wkraczają na nowe tereny tylko po to, by w następnej chwili zostać rozerwanymi na strzępy w czymś, co nazwałbym morzem posoki, bądź wirem powykręcanych kończyn; tworzą one w pewien sposób spójny, lecz kuriozalny obraz, któremu akompaniują wydzierający się żołnierze i zadziwiająco głośne dźwięki gulgotania; nie jest to jednak gulgotanie indyka, tylko dławienie się krwią dogarających ofiar tego nieszczęśliwego wypadku.

    Bagno powiększa się, lecz to naturalna kolej rzeczy w tym absurdalnie spokojnym świecie.

    Obrażona moją odpowiedzią, poczynasz tańczyć samotnie, jakby starając się przywołać wszystko do porządku, lecz nie jesteś juz wystarczająco silna; zakrzywiłaś już dawno to, co miało być fundamentem. Jesteś beztroska; jesteś bezsilna; jesteś taka jak ja -- zagubiona, poddana falom.

piątek, 16 kwietnia 2021

środa, 7 października 2020

za dużo czynności na raz

 "Teraz mi się uda,
wreszcie mi wyjdzie,
uda mi się, uda,
trzy-
dwa-
jeden-"

Po czym biorę się do pracy, tak jak to planowałem od początku tygodnia.

    Jest niedziela; ja jednak znów skupiam się na tym, by zacząć to robić.

    Czuję, jakby masa wielokolorowych liści nieustannie zasypywała mój umysł, a ja z grabiami muszę go odkopywać spod coraz to kolejnych warstw;

    Najpierw te żółte- złociste, raczej. Z wierzchu wydawać by się mogły piękne, dostojne wręcz, jednak  jak wszystko inne, mają swoją drugą stronę; są kruche, delikatne, rozpadają się pod palcami; swoimi kolcami tworzą dziwne kształty, często zachowując się nieznośnie, gdy ktoś wejdzie na nie kompletnie niespodziewanie. Ich swobodne poruszanie na wietrze jest niczym melodia grana na mahoniowych skrzypcach przez muzyka zakochanego w swoim fachu, przytulającego swój instrument niczym nowo narodzone dziecko obserwujące świat i po raz pierwszy doświadczające jego piękna.

    Te jakże jeszcze młode liście są tylko przykrywką, gdyż zaraz pod nimi czyhają bardziej już czerwonawe, krwiste wręcz odmiany, które przykryte gęstą warstwą swoich mniej dojrzałych braci zaczynają powoli podejrzewać, jaki czeka ich los; nie przykładają do tego jeszcze większej uwagi. Zapominają już z czasem jak wyglądała powierzchnia; nie pamiętają już pieśni, której częścią niegdyś były, lecz wciąż szepczą między sobą najróżniejsze powierzchniowe wspomnienia, widząc dalej gdzieniegdzie promyki słońca i szmerając przy tym cichutko, starając się nie budzić tym swoich starszych już pobratymców. 

    Ci ugrzęźli pod innymi, gnijący i rozkładający się, zbrązowiali, stęchli i cuchnący, leżą w najniższych warstwach tego mrowiska w prawie zahibernotyzowanym stanie; bez sił, by się ruszyć i bez woli, by wygrzebać się spod całego ciężaru, lgnący jedynie do najszybszego końca. Leżą ściśnięci, nie widząc nic wokół oprócz ciemności, czując jedynie swoją wzajemną obecność. Panuje tam cisza, przerywana jedynie cichym podśpiewywaniem robaków przechodzących gdzieś obok, dających nadzieję na szybki koniec.

    Największym wrogiem i przyjacielem jest tu wiatr; to on decyduje kiedy i jak mocno zawieje, zabierając liście ze sobą, bądź zostawiając je na pożarcie swoim braciom.

Jak przestać myśleć, by w końcu zabrać się do pracy?

    Kiedyś przechodząc obok sklepu, żebrząc o pieniądze spotkałem pewnego mężczyznę; dał mi on pieniądze, chleb i mieszkanie. Nie wiedziałem jak mu dziękować! Zaproponowałem mu, że kiedyś, gdy wyjdę z dołka oddam mu wszystko co do grosza; ten nic nie odpowiedział, ale uśmiechnął się szeroko i odszedł. Uznałem, że nie ma co; muszę jakoś te pieniądze pomnożyć. Nic jednak nie przychodziło mi do głowy, szczególnie biorąc pod uwagę mój brak wykształcenia. Przypomniałem sobie jednak o jednej, jedynej rzeczy, jaka mi wychodziła w życiu: hazard. 

    Wiedziałem, że jest to zły pomysł, jednak nie miałem innego wyjścia; musiałem coś zrobić, bo nie dożyłbym kolejnego tygodnia - pieniądze w końcu się skończą, a ja znów zostanę na ulicy z jeszcze większą ilością długów...

    Dlatego postanowiłem - zagram w ruletkę. Jedna wygrana - tyle mi starczy.

    Poszedłem więc do najbliższego kasyna i zagrałem. Nigdy chyba czas nie dłużył mi się tak, jak wtedy. Siadając przy stole pociłem się niewyobrażalnie, a wzrok ludzi siedzących obok mnie mroził krew w żyłach. Czułem jak wyśmiewają mnie i tylko komentują pod nosem "oblech" lub "brudas". Jednak nie mogłem dać sobie wejść na głowę; postawiłem i czekałem. Zanim mrugnąłem, jakby ktoś wyciął kawałek z mojego życia - koło było przekręcone, a ludzie wpatrywali się we mnie jak w ducha; wygrałem! Nie wiedziałem jednak, jak zareagować. Odebrałem moją nagrodę i wybiegłem z kasyna, ciesząc się z tego, że będę mógł przeżyć kolejny miesiąc. Kusiło mnie jednak, by wrócić i zagrać jeszcze raz. Nie zrobiłem tego - uznałem że będę silniejszy, że nie ulegnę samemu sobie. Nie jestem taki słaby.

    Miesiąc później, głód znów zaczął mi doskwierać. Mieszkanie nie wyglądało schludnie, lecz nie wyglądało też najgorzej. Nie wiedziałem jednak, co zrobić. Ubiegły miesiąc nic mi nie dał; dalej byłem tym samym żebrakiem z ulicy, któremu ktoś po prostu dał dom. Dawno zdążyłem już zapomnieć o mojej wygranej, lecz jednego pamiętnego dnia nagle wróciły wszystkie wspomnienia; pamiętałem tę ekstazę i adrenalinę przy wygranej - uczucie nie do opisania. Nie było więc odwrotu. Nie myślałem nawet nad przekonywaniem samego siebie, bo wiedziałem, że to nie poskutkuje. 

    To samo miejsce, ten sam człowiek, jedynie miesiąc później. 
    Przegrałem.
    Straciłem wszystko, znowu.

    Siedzę więc na ulicy, czekając na zbawiciela, który przyjdzie i wygrzebie mnie z tego miejsca. Czuję jednak, że moja jedyna szansa przepadła, a jedynym, kto zawinił jestem ja.

sobota, 22 sierpnia 2020

Pory roku.

    Jestem szczególnym przypadkiem; w mojej głowie pory roku nie podążają śladami natury; idą one ciągle do przodu, nie zważając na to, czy jest to poprawne, czy nie. Zawsze, gdy zdążę przyzwyczaić się do jednej, nagle, kompletnie znikąd, zachodzi mnie kolejna, która czaiła się zapewne już od dłuższego czasu tylko po to, by w końcu mnie dopaść i złapać w swoje sidła. 

    Kocham lato i słońce ogrzewające moją twarz swoimi ciepłymi promieniami

jednak nigdy nie potrafię go zatrzymać na długo, nieważne jak bardzo bym chciał.

    Zawsze przychodzi po nim jesień, nieważne jak przyjemnie by mi nie było. Zawiewa mnie ona swoimi zimnymi wiatrami i zalewa nieprzyjemnymi kroplami deszczu, lekko obijającymi się o moje nagie ciało.

czasami długo nie zauważam tej zmiany klimatu; zaczynam dopiero, gdy czuję wodę w moich płucach, gdy zaczynam się nią dusić.

    Wówczas przychodzi zima, a tej nie sposób nie zauważyć; tym bardziej nie poczuć. Przykrywa mnie ona swoim mrozem, zamrażając zgromadzoną wodę i unieruchamiając mnie w miejscu, cierpiącego przez ten niemiłosierny, nie do opisania ból w całym moim ciele spowodowany zamarzniętą w nim wodą.

nie pozostaje mi wtedy nic, prócz wyczekiwania, do czego jestem już przyzwyczajony; oczekuję na wiosnę, która wita mnie ciepło swoimi rozwartymi ramionami.

    Daje mi ona wsparcie i nadzieję, których to tak rozpaczliwie poszukiwałem; pierwsze promyki wyłaniające się spomiędzy chmur są dla mnie ostatnim światełkiem nadziei, gdy pogłębiony w rozpaczy jestem już właściwie jedną nogą w grobie. Z wolna padając na mnie zaczynają roztapiać lód, tym samym uwalniając mnie z więzienia, jakim stało się moje własne ciało.

    Sprawą, która nurtuje mnie najbardziej jest jednak to, jak niepostrzeżenie dane pory roku przychodzą i odchodzą; jak zakradają się tylko po to, by znów zniknąć, wyparte przez kolejną, niczym skłócone rodzeństwo rozpychające się łokciami na lewo i prawo, nieustannie walczące o kawałek ciasta. 

od kiedy to drzewa stały się takie puste?

jakim cudem pada już trzeci dzień z rzędu?

zaraz - kiedy ja zacząłem nosić zimową kurtkę?

przecież dopiero co była zima...

jak to, już jest jasno?

od kiedy zacząłem się tak zachowywać?

czemu znów nie mam motywacji?

dlaczego znów nie mam ochoty wychodzić z domu?

przecież dopiero co się śmiałem...

chwila, kiedy zrobiło się ciemno?

dlaczego znów o tym myślę?

                                                                                                                                                    niezły chad

środa, 22 lipca 2020

Wyścig 2. (pojedynek z bliskim)

   W życiu od czasu do czasu zmuszeni jesteśmy do biegu w maratonie-
wyścigu, raczej.
Codzienne zmęczenie w końcu wykańcza nas w pełni i nie zostawia nam innego wyboru, jak tylko przebiec tę ostatnią prostą, łeb w łeb z naszym rywalem;
rywalem jednak jest nasza najbliższa osoba.

   Nadeszła jednak w końcu pora na mnie; jak każdy inny człowiek, nie spodziewałem się że ta pora nadejdzie - nie byłem więc przygotowany; całe życie starałem się nie myśleć o tym, że wyścig ten będzie musiał nastąpić. W momencie jednak, gdy zrozumiałem, że to już czas, począłem rozmyślać nad wszystkimi technikami; nad strategiami i podstępami, które wykorzystać, by rzucać kłody pod nogi mojemu niechcianemu wrogowi, którego tak dobrze znałem.
   Nie chciałem jednak zrobić mu krzywdy; chciałem umorzyć ból, jaki nastanie po mojej ewentualnej wygranej. Jednak na nieszczęście mojego przeciwnika, był on osłabiony już od startu; zresztą podobnie jak ja; oboje bardzo dobrze jednak zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Każdy z nas wiedział również, jaka stała cena za przegraną.


*********************************************************************************


Przekraczając linię mety, ta zamknęła się, więżąc za stalowymi i zimnymi kratami ofiarę, jaką stał się przegrany; ta krzyczała, zdzierała swoje już i tak zmęczone gardło, wołała o pomoc swojego do tak niedawna bliskiego tylko po to, by ten mógł popatrzeć się zza srebrzystych pasów bezradnie na swojego konającego byłego wroga.
Oboje wiedzieli, co ich czeka po ukończeniu wyścigu.
Oboje wiedzieli, że nie ma innego wyjścia.
   Jedyne, co pozostaje wygranemu to ostatni widok, którym zachłysnął się, odwróciwszy po raz ostatni do swojego rywala.
   Jedyne, co pozostaje przegranemu to świadomość swojej przegranej. To, i odliczanie powoli:

raz
dwa
trzy
cztery
pięć

ONA 

Wszystko okej?

ON

(w myślach, śmiejąc się sam do siebie)

Kto to mówi.

(kontynuuje, już na głos, z pewnością)

Oczywiście, że tak...

(cisza)

A u ciebie? Robiłaś coś szczególnego?

ONA

(zastanawia się chwilę, po czym zaczyna, lekko w żartach)

Byłam tu i tam - nic szczególnego...

(ponownie, długa cisza)

ON 

Nie siedź długo, okej?

...
...
...
...
...
...

sześć
siedem
osiem
dziewięć
dziesięć

czwartek, 2 kwietnia 2020

szczera rozmowa.

- Więc, niech mi Pan opowie; jak wyglądało Pana życie, wtedy? - pyta się mnie, wyraźnie zaciekawiony, lekko stukając rytmicznie palcami o dzielący nas stolik.
- Byłem głupi. Robiłem wiele złego;  krzywdziłem, kradłem, znęcałem się - nie wiem, dlaczego to robiłem; żałowałem każdego czynu, jakiego dokonałem. Czy robiłem to świadomie? Nie. Choć jestem pewien, że gdzieś w środku zawsze byłem świadom tego, co robię. A może jednak nie? Może nie mam racji? Nie pamiętam do końca - z resztą jak zawsze. Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze pozostaje to niedopowiedzenie w moich wspomnieniach - "czy na pewno tak było?" "może dramatyzuję? - na pewno dramatyzuję". Nie chcę się jednak bardziej w nie zagłębiać; ze stresu; ze strachu przed tym, co mogę tam odkryć. Nie chcę wierzyć, że jestem złą osobą. Często sobie zaprzeczam; myśląc o jednym, od razu przywołuję z tyłu głowy argument przeciw. Nie jestem pewien żadnej swojej wypowiedzi. Nie jestem pewien niczego w swoim życiu; czy takie życie bez pewności można nazwać życiem? Dokonując tych pustych decyzji, kieruję się jedynie tym, co mówi mi ten mój cichy głos w głowie; skąd mam wiedzieć, czy mówi on prawdę? A co, jeśli kłamie? Robię wtedy coś, co nie jest zgodne z prawdą - z tym, jak wygląda świat. Zawsze boję się pójść złą ścieżką; że w przyszłości spoglądając na siebie, będę się oceniał, tak jak robię to teraz. Boję się samego siebie; jednak nie tego, którym jestem teraz, tylko tego, który dopiero zaistnieje.
     Chcę uzyskać pewność w swoje słowa - uzyskać pewność w siebie i swoje istnienie; to, że mam jakiś powód, by chodzić - że chodząc, nie krzywdzę.
     Chcę nauczyć się wybierać poprawne ścieżki, kroczyć tymi drogami, które w końcu poprowadzą mnie w dobrym kierunku; czuję, jakby ktoś u góry wiecznie podstawiał mi pod nogi jedynie te zapadające się z każdym moim kolejnym krokiem.
krok
czuję, jak moje zmysły odchodzą gdzieś daleko
krok
sam wybrałem tę ścieżkę
krok 
z każdym kolejnym krokiem idę coraz wolniej, coraz bardziej rozpaczliwie błagając o pomoc
krok
czy ktoś mnie słyszy? halo?
krok
czy to jest na pewno dobry zakręt?
krok
którędy mam iść?
krok
jestem sam
Najgorszą zmorą są jednak ci, których chcę chronić przed samym sobą - inni ludzie, wiecznie patrzący na to, co robię - często znający moją sztuczną sylwetkę i bojący się, gdy ukazuję im swoje prawdziwe ja. Boję się tych, którzy na mojej ścieżce wciąż patrzą i patrzą i patrzą i patrzą i widzą
moje
za długie ręce
za grube nogi
za wąskie usta
za duży nos
za małe oczy
za szerokie barki

za długie włosy
za krótkie palce
za dziwne kroki

małe, analizujące roboty wiecznie wpatrujące się głęboko i ciągle dopisujące sobie w głowie kolejne przymiotniki
     Stojąc na peronie ogarnia mnie niewyobrażalny strach; obserwując przejeżdżające pociągi, myślę sobie o wszystkich przegapionych okolicznościach uciekających tuż przed moimi oczami. Czekając, zawsze boję się, że wsiądę w ten zły i pojadę, nie mogąc wrócić.
     Życie jest niczym peron, przez który przejeżdża stado pędzących pociągów.

     Boję się, że utraciłem swoje sny; że nie potrafię już ich malować słowami, że nigdy już nie wróci ten sam dręczyciel, ten sam złodziej, ten sam sadysta i kat, co kiedyś.
     Boję się siebie samego; tego, jak zepsuty jestem - często zaskakuję samego siebie i nie wiem, czym jest ten robak drążący we mnie dziury i tego, jak daleko zajdzie nim uzna, że wystarczy.
Rozgrzebując tak życie, zawsze przypominam sobie to, za co tak naprawdę nienawidzę siebie samego: wymagam nieustannej atencji; jestem niczym pies czekający ciągle u nóg swojego pana, chcący, by ten pogłaskał go po jego głowie i powiedział mu, jaki jest dobry i kochany. Nieważne ile będę się nienawidził, nieważne ile będę nad tym myślał, zawsze będę czuł tę prawie nie do zaspokojenia potrzebę.
- Czego więc się nie boisz?
- Nie wiem. Samotności?
- To już tak oklepane, błagam. Może coś bardziej oryginalnego? Nie boisz się tego powiedzieć publiczności? - oznajmia, z drwiącym uśmiechem na twarzy.
- Chyba właśnie tego boję się najbardziej.