niedziela, 17 czerwca 2018

Błazen.

 Dawno, dawno temu, żył pewien błazen. Jak każdy błazen, występował on przed publicznością, przed swoim panem. Było to całe jego życie, było to coś, o czym marzył jako dziecko - by zabawiać innych, dawać im radość, której sam nie doświadczał jako dziecko. Wszystko było pięknie - miał dach nad głową, robił to, co kochał, dawał innym radość. Mimo tego, czuł się samotny. Nie miał nikogo bliskiego - nie miał ani jednej osoby, której mógłby pokazać prawdziwego "siebie" - wszyscy widzieli go w masce, lecz nikt nie znał osoby pod nią. Pewnego feralnego dnia, poczuł się źle - było to nagłe ukłucie w środku klatki. Nie wiedział, co się dzieje. Na szczęście - nie było to podczas jego występu. Leżał wtedy spokojnie w swoim pokoju, relaksując się dźwiękami ciszy. Skulił się pod naporem dotkliwego bólu, i leżał, czekając, aż się skończy. Po chwili ból ustał, lecz pozostawił błazna z dziwnym niepokojem - niepokojem o swoje życie, którego nie czuł od czasu swojego dzieciństwa. Niestety - jako samotnik musiał sobie z nim poradzić samemu, nie miał żadnej podpory - nie miał z kim podzielić się swoim niepokojem. Poszedł do najbliższego cyrulika, prosząc go o radę - ten jednak uznał to za jeden z wielu żartów błazna. Klaun jednak nie przestawał - prosił go o pomoc. Kleryk zdenerwował się, że ten zawraca mu głowę, i wyrzucił biednego pajaca na bruk. Zrezygnowany błazen udał się więc do króla - do ostatniej ostoi, gdyż myślał, że przynajmniej jemu na nim zależy. Poprosił o audiencję - o dziwo, udało się ją szybko załatwić. Kiedy wszedł do sali tronowej, król myślał, że była to po prostu dzisiejsza umówiona szarada. Klaun klęczał, błagał władcę o litość, prosił go, by ten go posłuchał - król jednak się tylko śmiał, wyraźnie rozbawiony zachowaniem błazna. Po całym zajściu, wrócił do swojego pokoju, skulił się w kącie, wyraźnie zmęczony i zaczął płakać. Płakał nad swoim nędznym losem, i karierą, jaką sobie wybrał. "Czemu musiało mnie to spotkać?" - zapytał samego siebie. Praca, o której tak zawsze marzył, wydała mu się jego najgorszym koszmarem - a to wszystko przez tą głupią chorobę. Czuł, jak jego stan się pogarsza, lecz nie mógł z tym nic zrobić. Wiedział, że jeżeli temu nie zaradzi, to prędzej, czy później straci wszystko, na co tak ciężko pracował. Zrezygnowany, położył się do łóżka, aby odpocząć.
Na następny dzień, czuł się okropnie - ledwo wstał z posłania, poczuł przeszywający chłód razem z bólem w klatce piersiowej. Nie był to już na szczęście tak doskwierający ból, jak wczoraj, jednak zdecydowanie utrudniał on skupienie i normalne funkcjonowanie. Poszedł do króla, jak na co dzień, jednak mimo swoich ciężkich prób, nie udało mu się go rozbawić, podobnie jak widowni. Król, wyraźnie zniesmaczony, rozkazał oddelegować błazna i wyrzucić go za mury zamku - "Taki klaun nie jest już nikomu potrzebny." - powiedział dosadnie - "Znajdziemy kolejnego, lepszego." Błazen zrozpaczony nie wiedział, co ze sobą począć. Zaczął płakać - łzy lały się mu litrami przed całą publicznością. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, co robi i poczuł się głupio. Wszyscy się śmiali - nie był to jednak śmiech, jaki chciał u nich wywołać. Oni go po prostu wyśmiewali, szydzili z niego. Błazen zdecydował się jak najszybciej uciec z miejsca zdarzenia, lecz jego choroba mu na to nie pozwalała - mógł jedynie wlec powoli nogami, patrząc, jak wszyscy, których jeszcze niedawno tak rozbawiał, nic nie robili sobie z jego aktualnego stanu. Kiedy znalazł się poza murami, poszedł w jakieś ciche miejsce przy rynsztoku. Próbował zagadywać do przechodniów - mówił im o jego aktualnym stanie, mówił jak okropnie się czuje - ci jednak, rozpoznawali go z zamku, mówili - "Oh, patrzcie! To ten pajac króla!" - i, jak wszyscy inni, brali jego chorobę jako żart. Błazen nigdy nie mógłby się domyślić, że praca, której tak pragnął, może doprowadzić do takiej sytuacji. Jedyne, czego chciał, to wywoływać uśmiech u innych ludzi - chciał sprawiać im przyjemność, lecz ci, którym tak bardzo chciał się oddać, odwrócili się od niego, kiedy tego potrzebował. W tym momencie zdał sobie sprawę, że nienawidzi ludzi. Nikt nigdy go tak naprawdę nie poznał, nie wiedział, kim jest - znali go tylko ze sceny. Wzeszło słońce, a z nowymi promykami światła, nadeszła nadzieja. Znienacka, podszedł do niego pewien mężczyzna - zaoferował mu pomoc, i obiecał, że się nim zaopiekuje. Dla błazna było jednak już za późno. Promyki światła nie docierały do rynsztoka, nie ogrzewały zimnego ciała błazna. Nadzieja nadeszła - lecz najwyraźniej nie dla jego osoby. "Dziękuję" - zdążył jedynie wyszeptać, kiedy choroba dokończyła to, co zaczęła. Zginął w rynsztoku, zmarnowany, brudny, zimny. Lecz może było to to, czego chciał tak naprawdę? Może chciał skończyć to nędzne życie, gdzie tak naprawdę nie istniał? Mężczyzna, który podszedł do niego w jego ostatnich chwilach, był pierwszą osobą która okazała mu szacunek. Po paru dniach, okazało się, że błazen ten rozniósł plagę, która zabrała ze sobą wszystkich, z którymi miał styczność. Król oraz jego podwładni w tym kleryk - wszyscy zginęli, razem z mężczyzną, który zaproponował mu opiekę.
Jaki jest morał tej bajki? 
KONIEC :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz