wtorek, 12 czerwca 2018

Przyjaciel.

Stoi. Przypatruje się mojej osobie. Nie rusza się nawet o milimetr - wpaja swój wzrok we mnie, ocenia. "Brzydki." - myśli. "Nie nada się do niczego." - wymawia to na głos, lecz z lekkim wahaniem, jak gdyby nie był pewien swoich słów. Wiem, że to nie prawda - wmawiam to sobie, próbuję się do tego przekonać. Jednak mimo to, jego słowa mnie bolą. Bolą, niczym igły wbijające się głęboko pod moją skórę. Pozostałe po czasie znikają - a przynajmniej ból, gdyż przyzwyczajamy się do niego. Wyciągnięte jednak, tworzą otwarte rany - rany, które można zakazić.
Słońce już dawno zaszło, jak gdyby nie chciało już patrzeć się na ten świat. Nie ma księżyca, już nas dawno opuścił. Nie ma nikogo, kto by rozkazał mu wrócić.
Postać bełkocząca coś pod nosem nagle zaczyna mowę wzniosłym tonem - "Wszyscy nie żyją. Nasze matki, córki, synowie. Wszyscy istnieją, lecz nie żyją. Nie wiedzą, jak to robić. Nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Nie chcą tego robić - nie muszą. Ja jednak patrzę się na swoje odbicie z obrzydzeniem. Wiem, że jestem jedynym, który wie, co się dzieje, lecz nie mam odwagi o tym nikomu powiedzieć. Teraz jednak, kiedy zacząłem tą mowę, czuję się winny. Czuję, że nie powinienem był jednak tego robić, nigdy nie powinienem nawet zaczynać tej wypowiedzi. Powinienem był pozostać w ciszy. Kiedy więc odkryłem już swoje karty, czuję się nagi - ukazałem swój czuły punkt. Coś, czego nigdy wcześniej nie zrobiłem. Mimo to, ignorujesz mnie, nie odzywasz się nawet słowem. Patrzysz się jedynie na mnie, tym swoim ignoranckim wzrokiem. Próbujesz udawać, że mnie nie słyszysz, że cię to nie dotyczy. Mimo, że czuję do ciebie z tego względu odrazę, nadal pragnę usłyszeć twoją odpowiedź. Chcę wiedzieć, że moje słowa nie poszły na marne. Że istnieję, że zdajesz sobie sprawę z mojego istnienia - możesz mnie nawet nienawidzić, przestań tylko mnie ignorować, i zacznij się ruszać. Niczym robak, pełzający w ziemi."
Jestem w szoku. Osoba, która jeszcze niedawno wypowiadała się o mnie w tak okropny sposób, teraz pragnie mojej uwagi. Czy jestem w stanie mu jej udzielić? Czy jestem w stanie mu przebaczyć? Co znaczą jego słowa? Powinienem go zignorować, jednak czuję się zobligowany, by dać mu drugą szansę. Nie cierpię go, jak on nie cierpi mnie. Obaj się nienawidzimy, jednak nadal nasze myśli pozostają zbieżne. Czy będziemy się w stanie pogodzić? Może zostaniemy przyjaciółmi, zapomnimy o dawnych kłótniach, i pójdziemy naprzód jako jedno? Jego wzniosły ton najwyraźniej przekonał mnie wystarczająco. Podchodzę bliżej, chcąc go posłuchać, lecz ten nie zaczyna mówić. Czeka, aż zacznę rozmowę. Co powinienem powiedzieć? Czy zwykła zgoda będzie odpowiednia? A może nie tego oczekuje? Może moje myśli odnośnie zostania przyjaciółmi wybiegły jednak za daleko? Co, jeżeli tak naprawdę to wszystko było marną prowokacją, by mnie poniżyć? Może nie powinienem był tu podchodzić? Co powiedzieć? Jak zacząć rozmowę? Czy to, co powiem będzie odpowiednie? Co powiedzieć? Jak zacząć rozmowę? Czy to, co powiem będzie odpowiednie? Moje myśli zaczynają się mieszać, moje ręce pocić, a ja nie potrafię sklecić najprostszego zdania - nawet, gdybym wiedział jakie.
Widzę, jak jego twarz wykręca się w lekkim grymasie kiedy widzi moje zakłopotanie, jednak nie robi nic. Nie zrobi nawet tak małego wysiłku, jak rozpoczęcie rozmowy - całą odpowiedzialność pokłada na moich ramionach. W końcu cała rozmowa zależy od tego, jak ją zaczniemy. To początek daje pierwsze wrażenie, to on jest poglądem na naszą osobę. Jednak wiem, że powinienem to zrobić. Powinienem coś powiedzieć, coś z siebie wydusić, lecz nie mogę. Wstyd mi za siebie, ponownie. Nie wiem, co powiedzieć, by nie zrazić do siebie odbiorcy. On patrzy się na mnie jak na głupca. W końcu mówi: "Mieliśmy tę jedną okazję, lecz ją zepsułeś." - odwraca się, i idzie w stronę wschodzącego słońca. Słońca, dającego złudną nadzieję na lepszą przyszłość. Na zmianę. Miałem jedną szansę. Mogłem pozyskać bliską osobę. Mogłem pozyskać przyjaciela, lecz tego nie zrobiłem. Czemu? Nie mam pojęcia. Moje ciało skamieniało na samą myśl o przyszłości. Wróciłem pod swój kamień, oparłem się o niego, jak to zawsze mam w zwyczaju i zacząłem płakać. Płakałem nad sobą. Nad nim. Nad naszą niedoszłą relacją. Nad tym, jaki był w sobie zadufany. Nad tym, jak mnie krytykował, szydził ze mnie. Płakałem nad sobą, chociaż wiedziałem, w głębi duszy, że to nie moja wina. To on - to on postawił mnie w takiej sytuacji. To on, widząc moje zakłopotanie, postanowił nie zrobić nic. Stał jedynie, wpatrując się we mnie, zmieszanego. Jednak, gdyby nie ja, nie byłoby całej tej rozmowy. Gdybym tam nie podszedł, obaj nie popełnilibyśmy tego błędu. Gdyby nie ja, nie popadłbym w to zakłopotanie. To wszystko przez nas. Przeze mnie, i przez mojego niedoszłego przyjaciela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz