sobota, 17 listopada 2018

Chłód.

   Wokół mnie widzę niezliczone gwiazdy - poukładane w niesymetrycznym ładzie, z wyraźnym trudem starają się zachować jakikolwiek porządek, jakby każda z nich chciała stać obok swojego partnera, lecz jakaś dziwna, niezrozumiała siła odsuwała parę od siebie i oddzielała straszną ścianą; czy jest ona zazdrosna o szczęście tych małych promyków? Może robi to bez namysłu, a jest do tego stworzona, mimo, że nie chce tego robić - próbuje się oprzeć niewidzialnemu władcy, który rozkazuje jej oddzielać kochanków, lecz bez skutku? Przesuwają się powoli, w stronę horyzontu wiedząc, że gdy dojdą do swojej destynacji, znikną na kolejne godziny tylko po to, by znów pojawić się następnego dnia; pogrążone w cyklu, uwięzione przez kogo? Moc, która trzyma je w ryzach? Czy może kogoś większego - tego, który założył obrożę zazdrosnej energii?
   Stąpam po ziemi uważając na to, by nie zniszczyć najmniejszego kępka nastroszonej trawy; idę tempem moich świecących przyjaciół na niebie, nie chcąc prześcignąć ich w żadnych stopniu - gdybym to zrobił, zapewne obraziliby się na mnie, nigdy więcej nie przyozdabiając już ciemnego płótna nad moją głową. Nie wybaczyłbym sobie tego nigdy; w końcu gwiazdy wraz ze swoim nieustępującym im na krok towarzyszem tworzą wspólnie dzieło, jakiego nie doścignie żaden ludzki artysta; może je przenieść na papier -  prawda, lecz jest coś magicznego w obserwowaniu ich życia własnymi oczyma, nie tymi obcej osoby; w końcu każdy interpretuje obraz na swój subiektywny sposób.
   Po chwili dopiero orientuję się, że moje nogi nie dotykają w najmniejszym stopniu gruntu; dryfuję nad nim, jakby unikając go, prawie chcąc przed nim uciec. Czy boję się go dotknąć? To nie może być prawda; w końcu gdybym się bał, wiedziałbym o całym fakcie od dawna. To ziemia mnie odrzuca; nie chce, bym psuł jej dzieła - jest niczym rzeźbiarz strzegący swojego jeszcze niezastygłego dzieła przed innymi ludźmi chcącymi dotknąć nieuformowanej do końca gliny. Po realizacji tego, co się wydarzyło, nagle opadłem - czy to natura zezwoliła na mój upadek, zakopując nasz topór wojenny? A może to ja swoim brakiem respektu oparłem się jej sile, tym samym przełamując barierę?
   Nagle zza horyzontu wyłania się miasto pełne ludzi - chodzących w tę i we w tę, wgapionych w chodnik, nie chcących widzieć pozostałych mimo, że ci są na wyciągnięcie ręki.
   Mieszkańcy są idealnym kontrastem istot wiszących nad nimi, których nie są w stanie dostrzec; rozproszone gwiazdy, tęskniące za swoją drugą połówką potrafią dostosować się do nowych standardów; ludzie - nie. Widzą się wzajemnie; jednak nie dostrzegają. Pogrążeni są w melancholii codziennej pracy, wpatrując się w zimny bruk z napisem "przyszłość". Nie mam nawet ochoty do nich podejść - i tak nie dostrzegliby nowego przybysza, zamknięci w bańce; mimo, że każdy z nich jest odłączony, wiedzą o swoim istnieniu i zdają sobie z niego sprawę, tworzą zgraną całość, dobrze im na swoim gruncie; jest to ich małe królestwo, do którego wtargnięcie karane jest ścięciem nazwanym "wykluczeniem".
   Podchodzę jednak bliżej, by przyjrzeć się ich śmiesznemu krokowi. Dla nich i tak jestem niewidzialny; duch, który co jakiś czas daje o sobie znać poltergeistem czy tu, czy tam, strasząc swoją obecnością niczego nie spodziewającego się przechodnia. Z moich ust padają słowa: "Jestem niewidzialny." a sprawy nabierają niespodziewanego obrotu.
   Otóż ci ślepi ludzie znający sztuczną przyszłość obracają swoje głowy w moją stronę - usłyszeli mnie. Nie jedna, nie dwie osoby, a wszyscy! Nie wiem, co zrobić; pierwszy raz ktoś zwrócił na mnie swój wzrok - jest to co najmniej przytłaczające, jakby każda para oczu była dla mnie ciężarem nie do zniesienia. Nie znałem się od tej strony; czego jeszcze o sobie nie wiem? Wyglądają na zdziwionych, jakby dostrzegli niezwykłego ptaka, który sunie po ciemnym niebie na tle migoczących świateł - może to właśnie dlatego patrzą w tę stronę, a nie na mnie? W końcu jaka jest szansa, by ci dostrzegli mnie w swoim tłumie?
   Po krótkiej chwili poczynają iść; robią to szybko, jak zwykle spiesząc się gdzieś, nie mogąc doczekać się nieznanej nikomu rzeczy. Stąpają coraz szybciej, teraz prawie już sunąc w moją stronę niczym bydło - dopiero w tej chwili dochodzę do realizacji, że to ja jestem ich celem. Jednak czemu to robią? Dlaczego teraz? Czy w jakiś nieznany przeze mnie sposób obraziłem ich, narażając się na gniew? Mój puls wzrasta, a ja odwracam się na pięcie nie myśląc nad innym wyjściem i poczynam moją ucieczkę. Biegnę tak szybko, jak nigdy - czuję się jak ofiara wielkiego motłochu, który szarżuje na sprawcę swoimi grabiami i sierpami, żądni krwi szaleńcy.
   Biegnę niczym jaguar pędzący za swoją ofiarą; tylko, że ofiarą jestem ja.
   Każdy kolejny krok jest szybszy od poprzedniego - nie czuję już zmęczenia; nie stać mnie na nie.
   Mimo całego mojego wysiłku, nie jestem w stanie uciec moim prześladowcom mimo, że ci nie biegną moim tempem - co więc jest moim problemem? Odwracam się co chwilę i widzę, jak dzielący nas dystans zmniejsza się, a ja jestem coraz bliższy mojemu kresowi. Nie ujrzę już pięknego pejzażu gwiazd. Nie dojrzę już nigdy piękna, jakie wyrasta z tej ziemi. Ludzie mnie pochłoną. Jak zawsze.
   W następnej chwili nie widziałem już nic, tylko pustkę.
Koniec - konstans.
Kolejna gwiazda dodana do kolekcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz