piątek, 17 sierpnia 2018

Spadek.

   Tezeusz okazał się marną podróbką. W tym labiryncie nieskończonych korytarzy nie ma odpowiedniego wyjścia. To wszystko było snem - bezdenną dziurą, w którą spoglądam myśląc, że gdzieś tam w środku się kończy, że w pewnym momencie napotkam podłoże. Niestety, wrzucając się w tą szczelinę spadam bez końca, zatapiam się coraz głębiej w pustkę, która pochłania mnie coraz bardziej z minuty na minutę. Myślałem, że poznam odpowiedź, że wreszcie zrozumiem jego naturę - przy starciu jednak zrozumiałem, że było ono bezsensowne, nie miało jakiegokolwiek celu.
   Mimo zdecydowania, próbuję zapierać się nogami, rękami, próbuję zatrzymać się, mieć czas do namysłu - prędkość jednak mi na to nie pozwala. Czuję, jak topię się w ogarniającym mnie mroku. Po co w ogóle do niej wskakiwałem? Czy byłem do tego zmuszony? Nie pamiętam. Spadam od dawna. Nie pamiętam nawet, jakie to uczucie stąpać twardo po ziemi - już od dawna nie mam tego luksusu. Wzbiera się we mnie gniew, niczym mały płomień w moim wnętrzu - nienawidzę się za to, że zdecydowałem się na wskoczenie do tego otworu mimo, że jest to kompletnie bezpodstawna krytyka - w końcu to nie moja wina. Czemu jednak to ja do niej wpadłem, nie nikt inny? Gniew się umacnia, z małego płomyka staje się teraz wielkim pożarem, pochłaniającym swoim żarem coraz większą część mojej świadomości, aż pozostaje mała cząstka, samotna, spadająca sama w tej otchłani.
    I będę tak spadał już do końca moich dni, sam. Może są inne dziury, inni ludzie spadający jak ja, lecz myśl ta nie pociesza mnie wcale. W końcu przyzwyczaję się do spadania. Jak każdy człowiek, potrafię dostosować się do zmian. Potrzebuję jednak czasu. Potrzebuję czasu.

Jeden.

Dwa.

Trzy.

Upadam z impetem. Czuję, jak każda część mojego ciała wygina się z agonii, z bólu jaki doświadczyłem przy upadku. Jednak nie myślę teraz o tym - w końcu udało mi się, Wystarczyło czekać. Jak zwykle - jedyne, czego nam potrzeba, to czasu. Czas pozwala nam się dostosować. Czas nie tyle leczy rany, co zakrywa je swoimi warstwami tak, by nie było ich już widać. Warstwy te po jakimś okresie zaczynają przylegać coraz mocniej, i mocniej, aż w końcu rany zasklepiają się, stają się bliznami. Blizny te zostaną z nami na całe życie, by przypominać nam o przeszłości. Możemy pamiętać o nich, lub wybrać drogę na skróty, i przykryć je kolejnymi warstwami. Blizny te ukrywają się wtedy przed naszym wzrokiem. Jedna chowa się za drzewem, w cieniu, jakby wstydziła się swojego istnienia. Inna zaś wpełznie w jakiś zakątek i sczeznie w nim, nie chcąc być już nigdy odkryta.
Jednak czy warto iść tą prostszą ścieżką, zapominając o przeszłości?

Od lat przez te tereny płynie rzeka.
O rzece tej nie pamięta już nikt,
nikt nie przychodzi poopalać się przy jej brzegu,
nikt nie ma zamiaru wykąpać się w jej orzeźwiającej wodzie,
jednak pewnego dnia przychodzi do niej pewien człowiek;
jest on jedyną osobą, która wie o tej rzece.
Wchodzi do niej powoli, spokojnie, nie chcąc jej przestraszyć;
ta jednak, wzbudzona, porywa go swoim nurtem i powoli topi go.
Teraz nikt nie pamięta już o rzece.
Wysycha ona, sama.
Czy sama doprowadziła się do tego stanu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz