czwartek, 13 grudnia 2018

Człowiek siedzący w kącie i piszący wiersze o śmierci.

   Mieszkam na wyjątkowo mało ruchliwej ulicy; jest to jedna z tych alejek które znajdują się w każdym mieście, lecz nikt o nich nie słyszał - ulice-duchy. Przechadza się po niej jednak wyjątkowo mało osób, nawet na miejsce takie, jak to; rzadko kiedy mogę zobaczyć twarz innego człowieka i przywitać go miłym gestem. Nawet jeśli nadarzy się taka okazja, to druga strona często ignoruje moje szukające kontaktu spojrzenie i odwraca wzrok, jakby nic między nami nie zaszło.
   Z tego powodu, idąc ciasną ścieżką, jedyną w moim miejscu zamieszkania, często wpatruję się w małe, graniczące ze sobą kamienice tworzące jeden, spójny i symetryczny szereg - jest to dość monotonne i mówiąc szczerze; zaczęło nudzić mi się już po którymś spacerze, aczkolwiek nie miałem nic innego do roboty, więc zagłębiałem się w tę dziwną rutynę, która wciągała mnie coraz wnikliwiej w swoje progi, jakby samotna; szukając przyjaciół w przechodniach i zapraszając ich na herbatę do jej abstrakcyjnego świata.
   Niestety, zapewne jak wszyscy - odmawiałem wizyty i odwracałem w końcu wzrok, chcąc oderwać go, uwięzionego w jednym punkcie; przyszpilonego rękami niewidzialnej siły zwanej myślami. Są one moim jedynym towarzyszem w przechadzkach po tej klaustrofobicznej alei, podążającym za mną nawet w miejsca, do których nie mają wstępu.
   Pewnego dnia jednak - był to z tego, co pamiętam wczesny ranek - jak zawsze ubrałem się, i poszedłem w bezcelową podróż po chodniku. Idąc, wyczułem dziwną atmosferę unoszącą się w powietrzu, zagęszczającą je w do tego poziomu, że znacząco utrudniała mi ona oddychanie. Szedłem, zaniepokojony ingerencją dziwnych sił w mój codzienny spacer i przyśpieszyłem kroku, chcąc uciec z miejsca emanacji. Jak się okazało jednak, im dalej w las, tym więcej drzew; aura podążała za mną krok w krok, najwidoczniej coraz bardziej irytując się, gdyż w końcu niezrozumiałe wibracje wszczęły swoje tańce na mojej skórze, jeżąc włos na karku - wyczuwałem straszliwą obecność gdzieś w pobliżu, czułem oczy świdrujące każdy mój ruch. Wtedy, jakby instynktownie obróciłem się w lewo i zobaczyłem go.
   W kącie, na końcu mojej ulicy siedział skulony człowiek, trzymający w dłoniach czarny notatnik. Jednak nie wyglądał on człowieczo - wygięty był w dziwnej pozycji, która przypominała coś na pograniczu kucania i przysiadu - był niezwykle chudy i blady jak kartka papieru z jego notatnika. Głowa zdecydowanie nieproporcjonalna do reszty ciała - swoją wielkością psuła zakreślającą się kompozycję tworzoną przez jego brzuch, nogi i ręce. Wybałuszone, puste oczy zajmowały znaczną część twarzy i wpatrywały się we mnie w przerażeniu nie ruszając się na inne strony, jakbym odkrył jego największy sekret. Włosy (a raczej ich strzępki) do ramion pokrywały jego głowę nadając jej kwadratowego kształtu; na jego twarzy nie malowała się żadna emocja. Brzuch zaś ukazywał liczne żebra nienaturalnie wystające poza szereg - po przerwach między nimi można było wywnioskować, że brakowało paru.
   Czy to stworzenie, które zatraciło swoje człowieczeństwo stało tam od zawsze? Jeśli tak, to jakim cudem nigdy wcześniej go nie dostrzegłem? - począłem się zastanawiać, złudnie szukając odpowiedzi, które wiedziałem, że nie nadejdą. Stałem tam, wymieniając kontakt wzrokowy przez dobre parę minut - nie wiedziałem bowiem, co mam zrobić. Czy powinienem go zignorować? Może podejść i pomóc temu bezbronnemu biedakowi? Jednak coś w środku mówiło mi, że nie jest to coś, czym powinienem się przejmować. Bałem się go; wyglądał doprawdy przerażająco.
   Kiedy zacząłem iść w stronę swojego mieszkania, ten wyjął swój notatnik i zaczął w nim coś zapisywać; nie domyślałem się nawet, co, ani w jaki sposób jego chude ręce są w stanie pracować, a co dopiero pisać - wyglądał, jakby był stworzony do swojej pracy. Postanowiłem to zignorować, i zacząłem iść - atmosfera jednak nie ustawała i towarzyszyła mi na drodze do mojego domu, jakby odprowadzając mnie pod moje drzwi, niczym starego przyjaciela.
   Od tego momentu widywałem go codziennie - wypełniał pustkę po moim starym znajomym rutynie, którego tak często odrzucałem - zdałem sobie sprawę, że nie doceniałem jego zaproszeń. Zamiast patrzeć w górę, oglądałem teraz dół zamieszkany przez tę abominację, która przypominała człowieka. Z każdym razem wstrząsał mną z taką samą siłą - nigdy nie byłem w stanie się do niego przyzwyczaić, tak samo, jak do aury niepokoju, która otaczała jego obecność. Za każdym razem, kiedy się zbliżałem, zamykał swój zeszyt, jakby zawstydzony i wpatrywał się we mnie, świdrując mnie swoim dogłębnym wzrokiem, który gdzieś w środku, głęboko za tymi warstwami strachu posiadał w sobie tęsknotę; za czym mogła tęsknić ta istota? Nie mam pojęcia.
   Dzisiaj na moim wieczornym spacerze stał się cud; wyparował. Nie było go. Nie istniał. Zniknął. Skończył swoją mierną egzystencję, zostawiając po sobie swój notatnik. Kiedy zdałem sobie sprawę, że atmosfera wyparowała, byłem w szoku; czułem, jakby zdjęto z mojego serca niewyobrażalny ciężar, poczułem ulgę. Ulgę, która pogłębiła się jeszcze bardziej po zerknięciu na miejsce zamieszkania istoty; nie było go już w jego kącie. Nawet nie pożegnał się ze mną poprzedniego dnia - nie pomachał mi swoją cienką niczym gałąź dłonią; nigdy nie usłyszałem jego głosu ani nie podszedłem do niego wystarczająco blisko, by poczuć jego oddech. Zatem jaki sens miała jego egzystencja? Czy nie doświadczając go w żaden sposób, mogę powiedzieć, że istniał?
   Po raz pierwszy zbliżyłem się do końca drogi, którą maszeruję na co dzień; na jego miejscu leżał notatnik. Na początku czułem wyraźną niechęć jego dotknięcia - zastanawiałem się, czy moralnym jest zabierać ostatni dowód jego istnienia, lecz po dłuższym zastanowieniu stwierdziłem, że zapewne nikt inny nawet nie był w stanie go dostrzec, tak więc nie mam po co martwić się o takie błahostki. Notatnik był czarny, prosty, bez żadnych zdobień; jego prostota pasowała do właściciela.
   Otworzyłem go powoli i wydał z siebie dźwięk podobny do otwarcia nowo zakupionej książki; szczęśliwe chrupnięcie ukazało mi liczne strony zapisane w czymś, o czym nawet bym nie pomyślał; każda z nich zapełniona była wierszami o śmierci. Słowo po słowie rozważało sens istnienia, istotę i cel śmierci, oraz wiele innych zagadnień, na których każdy z nas szuka odpowiedzi całe swoje życie. Człowiek ten bez człowieczeństwa jednak poświęcił je, by zrozumieć. Tylko: po co?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz