niedziela, 2 grudnia 2018

Powieszony albatros.

   Czwartego dnia dnia zmarł K. Kiedy dowiedziałem się o całej sprawie, zaniemówiłem - nie spodziewałem się tego, szczególnie w tym dniu; w końcu były to moje urodziny. Wszystko wyszło na jaw podczas przyjęcia; licząc zaproszonych okazało się, że brakuje jednej osoby; kiedy wszyscy goście dowiedzieli się o nieobecności, poczęli zastanawiać się, co mogło doprowadzić do jego absencji; w końcu był to jeden z moich bliższych przyjaciół - często opowiadaliśmy sobie miłe historie, siedząc w spokoju przy ognisku, ciesząc się chwilą i nie myśląc o przyszłości; zawsze wyglądał na szczęśliwego z tym swoim nigdy nieschodzącym uśmiechem na twarzy.
   Dlatego śmierć jego była dla mnie nie lada zdziwieniem; po wyjawieniu informacji poczęły się plotki, a ja, chcąc je zdementować, zmobilizowałem wszystkich by razem zebrać się i odwiedzić wspólnie K. w jego domu - w końcu gdyby był chory, na pewno ucieszyłby się z tak licznego wsparcia; podzielilibyśmy się z nim pysznym, wielowarstwowym ciastem, które przygotowywaliśmy razem na tę właśnie okazję.
   Poczęliśmy przemarsz przez moją ulicę - na szczęście nasz cel nie był daleko; K. mieszkał zaledwie parę domów dalej - to on był jedną z pierwszych osób, jakie poznałem po przeprowadzce w to nieznane dla mnie niegdyś miejsce. Gdyby nie on, zapewne nigdy nie poznałbym innych sąsiadów, którzy przecież początkowo odnosili się wobec mnie nader źle i pysznie, co zniechęciło mnie do pogłębienia z nimi więzi - a jak wszyscy wiedzą; dobre kontakty z sąsiadami to podstawa.
   Kiedy wszyscy stanęliśmy u jego drzwi, wpatrywaliśmy się chwilę w jego górne okno, w którym pomimo wczesnej pory świeciło się światło - zupełnie jakby ktoś zapalił je wieczorem i zapomniał zgasić. "To przecież do niego niepodobne" - stwierdziłem. I w gruncie rzeczy, była to prawda - K. opływał w zadłużeniach, często skarżąc się na nie podczas naszych rozmów, dlatego zdziwiłem się, że ktoś tak oszczędny jak on zapomniał o tak wydawałoby się trywialnej, a zarazem obowiązkowej dla niego rzeczy, jaką jest wyłączanie świateł.
   Zapukałem pierwszy raz spokojnie, nie chcąc budzić go gwałtownie z jego chorobliwego snu - w końcu będąc chorym należy się dobrze wyspać. Nie odpowiedział. Zapukałem raz drugi - tym razem odrobinę głośniej, lecz stukot wciąż najwyraźniej był zbyt cichy, by obudzić śpiącego niczym nieboszczyk K. - próbowałem wielokrotnie, z każdym razem podnosząc siłę mojego uderzenia, lecz bez efektu. Stwierdziłem, że sięgnę po ostatnią deskę ratunku - nie wiem, czemu nie pomyślałem o tym wcześniej - może podświadomie wiedziałem, by tego nie robić? Może sam chciałem uchronić się przed widokiem, jaki miał mnie za niedługo spotkać, dlatego kontynuowałem bicie w drzwi tej nieszczęsnej istoty?
   Przekręciłem klamkę, a drzwi ku mojemu zdziwieniu były otwarte. Był to zdecydowanie zły znak, lecz nie chciałem popadać w panikę; jest w końcu na to wiele wyjaśnień. Wparowałem do jego domu trzymając wszystkich za ręce - poczęliśmy rozglądać się za śpiącym, lecz nigdzie nie byliśmy w stanie go dostrzec. Przeczesaliśmy wszystkie możliwe miejsca do spania, lecz po nim ani śladu. "Może wyjechał?" - pomyślałem do siebie, lecz wszyscy jak jeden mąż zanegowali tą myśl, będąc dziwnie pewni swojej wypowiedzi. Postanowiliśmy wejść po schodach na górę do miejsca, gdzie wcześniej widzieliśmy świecącą lampę. Podróż po nich zdawała się trwać wieki, lecz w końcu jednak dotarliśmy do celu. Drzwi były zamknięte, a spod nich wylewała się szeroka smuga światła, niczym anielska aureola.
   Weszliśmy do pokoju, a przy biurku wisiał on; wyglądał niczym duch, patrząc przed siebie pustym wzrokiem z opuchniętą szyją - jego głowa prawie zlewała się z ciałem w jeden byt, tworząc coś bardziej podobnego do potwora, niż do mojego dawnego przyjaciela. Oczy miał przekrwione do tego stopnia, że wyglądały niczym małe, czerwone kulki wbite w jego oczodoły, a wyraz  twarzy przypominał głęboko zamyślonego w modlitwie kapłana. Natychmiast odwróciłem wzrok i pobiegliśmy w stronę mojego domu, chcąc wymazać z pamięci ten okropny obraz.
   Siadłem przy swoim stole i począłem rzeźbić - wyrzeźbiłem go jak najlepiej pamiętałem, chcąc jak najwierniej oddać jego wygląd, zanim cały jego obraz w mojej pamięci pozostanie spaczony przez truciznę, jaką tego dnia sobie wstrzyknąłem. Wyrzeźbiłem jego oczy, nos, usta - nawet jego lekko przygarbioną postawę. Wyglądał, jakby miał coś powiedzieć - miało przypominać mi to o naszych wspólnych rozmowach. W kącikach ust widniał lekki uśmiech, sygnalizujący jego wieczną radość. Gdyż był szczęśliwy. Chcę w to wierzyć.
   Wszyscy inni - cała trójka - wpatrywali się w moją pracę, winszując mi moich zdolności - w końcu sami zawdzięczali jej swoje życie. Odwróciłem się w ich stronę i ze smutnym uśmiechem na twarzy oraz łzami podekscytowania, podziękowałem im za oklaski. Patrząc na nich wzburzyły się we mnie emocje - znów powróciły wspomnienia i realizacja tego, co zaszło w ostatnich dniach. W końcu byli to moi przyjaciele; B., T., S. - a teraz... - teraz dołączył do nich również i K. Kto skazał ich na taki los? Kto skazał ich na nieśmiertelność w w mojej świadomości? Kto skazał MNIE na to więzienie?
   Skończywszy swojego najnowszego towarzysza, objąłem go w kochającym uścisku -teraz nie byłem jedynie jego przyjacielem, a także ojcem - tym, który go stworzył i tym, który ponosi pełną odpowiedzialność za jego istnienie. Usiadłem w kącie gromadząc moje wszystkie dzieła w ramionach i począłem płakać. To wszystko, co mam w rękach to mój cały świat - to oni sprawili, że przestałem być samotny - to dzięki nim byłem w stanie żyć. Dlatego teraz to ja chcę dać życie im - tak długie, jak moje. Łzy zaczęły opadać, lekko stukając o podłogę. Ściskałem ich tak mocno, jak mogłem, skupiając myśli na naszych relacjach. Jest cicho. W pokoju słychać jedynie echo mojego płaczu.
   Wiedziałem, co muszę zrobić, lecz odkładałem to na tyle, na ile mogłem, walcząc z myślami. Jednak zdawałem sobie sprawę, że pewnego dnia zostanę do tego zmuszony - dlatego nie mogłem tego dłużej odwlekać. Wstałem i drżącym krokiem poszedłem do kominka, gdzie tlił się płomień rozpalony na początku całej imprezy - powoli jednak umierał, zmęczony. Otworzyłem drzwiczki i wrzuciłem tam moich przyjaciół. Obserwowałem, jak ogień wzrastał nakarmiony życiem, jakby odzyskiwał powoli chęć do istnienia. Widziałem, jak moi towarzysze powoli zostali pożerani, odchodząc w niepamięć. Czułem pustkę. Tak jednak było lepiej. Zasługiwałem na to. Kucając przed kominkiem i ogrzewając się ciepłem, spojrzałem się w dół i zobaczyłem mój wiszący na szyi naszyjnik z albatrosem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz