sobota, 12 stycznia 2019

Przedmowa + I


Przedmowa.

   Zanim cokolwiek napiszę, chciałbym zwrócić uwagę na pewną nęcącą mnie rzecz, która nie chce opuścić mojego umysłu od jakiegoś czasu i kąsa go niczym wąż który uczepił się swojej ofiary bez szczególnego powodu. Otóż od dawna myślałem, że pisanie jest rzeczą dla intelektualistów; każdy mądry, wyrafinowany i refleksyjny człowiek przecież raz na jakiś czas sięgnie po pióro (a raczej: klawiaturę, niestety) i zacznie rozprawiać nad sensem swojego istnienia, zwracając uwagę na każdą możliwą niezgodność i podważając problemy, o jakich niektórym nawet by się nie śniło.
   Teraz jednak, kiedy rocznica całej mojej inicjatywy pisarskiej (jak to mam zwyczaju to nazywać w swojej głowie) jest bliska, jestem w stanie stwierdzić jednoznacznie, że nawet osoba taka jak ja może zrobić coś ze swoim życiem i je w pewien sposób ukształtować. Kiedyś nie do końca wiedziałem, gdzie mam iść i w którą stronę skręcić; myśli te przytłaczały mnie nieraz, co było powodem wielu problemów w moim zacisznym ogrodzie (nie mogę oczywiście powiedzieć z pewnością że ostatnio te pnącza zniknęły; wręcz przeciwnie - nasiliły się i pętają mnie coraz bardziej, jednak w zupełnie inny sposób; nie są to te same ciernie co niegdyś, dlatego dzięki tej zmianie czuję pewien uskok od rutyny).
   Z tą świadomością jednak mam szansę na przetrwanie w wielu ciemnych momentach - jest ona moim światłem w dusznych korytarzach moich myśli, moim przewodnikiem.
   Zawsze bałem się długich opowieści - jak wszystko, były one dla mnie zbyt dużym ciężarem, który sam na siebie nakładałem. Co prawda nieraz próbowałem zabrać się za dłuższą historię, jednak mimo zamysłu - nie miałem treści. Kiedy jednak już ją miałem, nagle kończył się mój pomysł. Nie wiem z jakiego to powodu - czy była to mój brak wyobraźni, czy może nikłe samozaparcie i motywacja. A może oba te czynniki połączone.
   Wiem jednak, że to, co przeczytasz będzie inne; nie będę potrzebował ku temu żadnego z nich, gdyż jest to mój kamień milowy, który muszę w końcu przekroczyć. Powieść ta będzie w pewien sposób materializacją mojej ewolucji, która musiała najwidoczniej najpierw zajść w moim sercu, bym mógł podjąć się wyzwania, jakim będzie napisanie czegoś takiego.
   Nie liczę sam na siebie - wiem również, że nie będzie to najwyższych lotów powieść na miarę "Procesu" czy "Fundacji"; absurdalnym byłoby stawianie poprzeczki tak wysoko, lecz to, co innym może wydawać się horrendalne, dla mnie może być normą.
   Pogodziłem się z faktem swojego labiryntu w głowie, dlatego to, co napiszę będzie najprawdopodobniej kolejnym stadium samoakceptacji i zrozumienia nowego środowiska, w jakim mój umysł się znalazł w ostatnim czasie, próbą zaaklimatyzowania się w nowym gnieździe, które dopiero co sobie zbudował.
   Liczę, że kiedykolwiek ukończę to, za co właśnie się zabieram, chociaż nic sobie nie obiecuję - nie potrafię sobie ufać, a nawet jeśli złożę sobie przysięgę, to złamię ją niehonorowo nie wiedząc o braku konsekwencji, które będą srogie - nieukończenie tego utworu będzie równoznaczne nie tylko z moim regresem w spektrum pisarskim, lecz również w kontekście mojej osoby; zatracę się wówczas nie tylko w swoich słowach, lecz również w swoim labiryncie, gdzie ugrzęznę na wieki.
   Zakończenie tego, co napiszę (zwracam się ciągle do swojego utworu w formie bezosobowej, gdyż sam nie wiem jeszcze, czym to, co wyjdzie spod mojej ręki będzie) będzie też końcem pewnej ery w moim życiu, z którą pożegnam się chętnie, lecz tęskno, posyłając jej pocałunek na pożegnanie;  boję się tej zmiany, aczkolwiek muszę się z nią skonfrontować w cztery oczy, gdyż wierzę, że wyjdzie mi to na dobre.

***

   Stawka, jak widać, jest niewyobrażalnie wysoka - dlatego to robię. Trzymam kciuki za siebie i za to, co spłodzi mój umysł.


I

   Mieszkam w hotelu; od kiedy? Nie wiem. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie ani dokładnej daty, ani nawet przybliżonego roku; czuję, jakby okres ten został wyrwany z mojej pamięci niewyobrażalną siłą, która chwytając go, mocno uszkodziła nie tylko swój cel, lecz również jego rówieśników.
   Jest on dość obskurny; znajduje się w gorszej ulicy mojego miasta, w miejscu, do którego raczej większość osób stara się nie zapuszczać; mi to jednak na rękę, gdyż mogę się tu ukryć przed wszystkimi problemami, które mi doskwierają.
   Budynek nie jest najwyższy; mierzy mniej więcej tyle, ile inne otaczające go budowle, zbudowany jest z nagich cegieł, które dodają mu pewnej przeraźliwej atmosfery - jest ona zapewne jedynie kolejnym czynnikiem który zniechęca przechodniów do zbliżania się, co w pewnym sensie jest zdecydowanie niekorzystne dla samej placówki; w końcu jak hotel może utrzymywać się bez przejezdnych, chcących zatrzymać się tu na tydzień czy dwa, niemających dachu nad głową, gdyż znaleźli się w nowym miejscu, do którego nie są jeszcze przyzwyczajeni i do którego nie muszą być, gdyż prędzej czy później wyjadą - są tu przecież jedynie w sprawach finansowych.
   Możliwe że Właściciel, nie mówiąc o tym zamieszkałym, opływa w długach, ledwo wiążąc koniec z końcem (a może nawet nie wiążąc) i coraz bardziej z dnia na dzień topi się w nich tylko po to, by prędzej czy później utonąć, posyłając na dno nie tylko siebie, lecz również swoich klientów.
   Możliwe również, że wszystko miewa się dobrze; zajazd utrzymuje się z ludzi takich jak ja, chcących mieszkać całe życie w nie swoim dobytku, mających na celu jedynie ucieczkę od świata, chcących zakopać się w jego niezliczonej ilości pokoi, sczeznąć w jednym z nich do końca swojego istnienia tylko po to, by w końcu zostać zapomnianym.
   Co jednak stałoby się wtedy z moim ciałem? Kto zająłby się nim po mojej śmierci; jedyny Woźny, jaki zajmuje się tym budynkiem, sprzątając wszystkie korytarze? Czy może Właściciel powiadomiłby moją dawno już nieistniejącą rodzinę o moim odejściu, i to na ich barki zrzuciłby cały problem, jakim byłoby pozbycie się mojego doczesnego ciała?
   Jest jednak jedna, najprawdopodobniejsza opcja; moje ciało nigdy nie zostałoby odnalezione i rozłożyłoby się w moim pustym pokoju, roznosząc okropny smród na cały korytarz, sprawiając jedynie kłopot woźnemu, który będzie musiał sobie z nim poradzić. Nie wiedząc jednak jak, w końcu się podda, a Właściciel po prostu odetnie kolejne piętro z obiegu.

***

   Jadąc tą starą i skrzypiącą windą można zauważyć, że parę pięter jest niedostępnych; próbowałem je kiedyś policzyć, lecz liczba była tak duża, że wydało mi się to wręcz niedorzeczne. Z tego względu postanowiłem już nigdy nie próbować i pojechałem jak zwykle na swoje piętro, do którego wydaje mi się że dostęp mam tylko ja.

***

   Cały hotel w środku wydaje się znacznie większy niż z zewnątrz; mimo wszystko, nadal jest tak obskurny, jak się prezentuje. Po wejściu, zza lady wita nas Właściciel, który wydaje się być jedną z dwóch osób tutaj pracujących (nie wiem, jak może ogarniać cały biznes na własną rękę - jestem wobec niego naprawdę pełen podziwu), czasami można spotkać również Woźnego, który wita każdego miłym uśmiechem i wraca spokojnie do swojej rutyny, kontynuując mycie podłogi czy też odkurzanie półek, których w samej recepcji jest zadziwiająco wiele mimo, że na żadnej z nich nie znajduje się ani jedna rzecz; jakby czekały, aż ktoś w końcu je czymś zapełni i nada ich istnieniu jakiś sens.
   Pomijając parę stojących na parapecie kwiatków i zawsze czysty dywan, w tym małym i ciasnym, witającym nas pomieszczeniu nie ma za wiele. Znajduje się tam jedynie winda, która prowadzi w górę do apartamentów (chociaż słowo "apartament" to określenie na wyrost); nie ma żadnego korytarza prowadzącego do jadalni, czy też schodów zmierzających na świetlicę; wydaje się, jakby samo puste pomieszczenie nas wypraszało i zachęcało do pojechania w stronę nieba do naszego pokoju.
 
***

   Kiedy klient odebrawszy klucze do swojego pokoju i wysłuchaniu instrukcji, zdecyduje się na przejażdżkę (zapewne nie zajmie mu to długo, gdyż będzie chciał jak najszybciej opuścić tamto stresujące miejsce) zostanie najprawdopodobniej przytłoczony niezliczoną ilością zakrętów i mnogością pokoi, które można znaleźć na każdym piętrze. "Pokój 12475" będzie powtarzał sobie w głowie, szukając odpowiedniego mu numeru na drzwiach, plątając się z jednego końca na drugi, skręcając to w lewo, to w prawo, błądząc w wielu ciemnych uliczkach (cały hotel podzielony jest na dziwne uliczki i alejki, każda z nich posiada swoją niezrozumiałą nazwę), chcąc w końcu zakończyć tę o wiele za długą wędrówkę. Przemknie obok niezliczonych drzwi, które wydadzą mu się niczym wrota, zastanawiając się przy każdym z nich, czy za nimi znajduje się jakiś człowiek. W końcu jednak się podda i zdecyduje  wyjechać; wróci się, szlakiem swoich kroków i wyjdzie w zupełnie innym miejscu, niż zaczął. Wtedy niespodziewanie znajdzie swoją tak długo oczekiwaną celę i z euforią wskoczy w jej drzwi tylko po to, by w następnej chwili zobaczyć, że wszystko, w co jest ona wyposażony to materac i zimna, drewniana podłoga. Nie będzie mu to jednak wówczas przeszkadzać; przecież w końcu znalazł swój wymarzony apartament. Rozpakuje wszystko na ziemi i pójdzie spać, wykończony wielogodzinną wędrówką po hotelu, próbując zliczyć wszystkie alejki w jakie skręcił i minuty, jakie stracił na chodzeniu po tym jednym piętrze ("A to tylko jedno z wielu!" - pomyśli sobie), lecz myśli te przytłoczą go do tego stopnia, że w następnej sekundzie zaśnie błyskawicznie.

***

   Często sam zastanawiam się, czy mój przyjazd wyglądał podobnie.


***

   Spędzam całe dnie w pustym, białym pokoju, leżąc na swoim całym dobytku, który nie jest nawet mój; należy on przecież do właściciela lokalu i rozmyślam, kontemplując nad przeszłością; nad swoimi błędami, zauroczeniami, przyjaźniami i osiągnięciami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz